Wielka szkoda, że jednej z mniejszych ról w Trumbo nie zagrał Leonardo DiCaprio. Jest bowiem w tym filmie scena, która z jego udziałem z miejsca mogłaby się stać hitem internetu…
Trumbo to biograficzny film o losach świetnego hollywoodzkiego scenarzysty, człowieka, który dał światu Rzymskie wakacje, Exodus i Spartakusa… i któremu świat w zamian przez całe lata dawał tylko szykany, pogardę i więzienie. Wszystko dlatego, że Dalton Trumbo miał cokolwiek komunistyczne poglądy… i pecha, że przyszło mu żyć akurat w czasach McCarthy’ego i amerykańskiego polowania na czerwonych. Poza politycznym zamieszaniem mamy tu również okazję popatrzeć na kino od kuchni – i to bardziej jak na bezduszny przemysł niż stowarzyszenie artystów o delikatnych sercach.
W roli Daltona Trumbo zobaczymy Bryana Cranstona – tak bardzo fizycznie niepodobnego do siebie samego z Breaking Bad, że już za samo to powinien dostać Oscara. I za to, że po pozbyciu się zarostu nie jest podobny do żadnej z dwóch poprzednich wersji siebie. A to dopiero początek, bo Cranston naprawdę ma co w tym filmie pokazywać. Jest miły i ciepły, rubaszny, wściekły, rozczarowany, przygnębiony, bezsilny, skruszony, pełen optymizmu, żartuje, wzrusza, terroryzuje własną rodzinę, nieco maniakalnie rzuca się w wir pracy… Jego postać w ciągu zaledwie dwóch godzin przechodzi przez tyle najróżniejszych stanów i uczuć, a jego twarz jest przy tym tak plastyczna i ekspresyjna… że cały czas gdzieś z tyłu głowy miałam skojarzenia z bohaterami kreskówek. A zagrać kreskówkę żywą twarzą wcale nie jest tak prosto!
Bryan Cranston ratuje nieco sytuację kategorii Oscara za najlepszą rolę męską… Bo ile wszyscy poprzedni panowie wywoływali we mnie reakcje „no nie, on nie może wygrać!”, tutaj jestem już bardziej przychylna. Choć gdybym to ja musiała w tym roku przyznać komuś Oscara, po wyeliminowaniu Matta Damona i zbojkotowaniu Eddiego, który nie wiedział, co robi, i tak pewnie zdałabym się na los i dziecięce wyliczanki. Dając Cranstonowi o jedną szansę więcej w każdej kolejce.
Sam film okazał się naprawdę interesujący. Świetnie obsadzony (Fred Flintstone, ludzie!), bardzo dobrze zagrany (boska Helen Mirren), solidnie napisany… Czy sam Dalton Trumbo nie powstydziłby się scenariusza do tego filmu? Kto wie… Nie ulega jednak wątpliwości, że dostajemy tu spory kawałek niechlubnej historii USA opowiedzianej w sposób, który ani nie przytłacza, ani też nikogo tak naprawdę nie piętnuje i nie próbuje rozliczać. Czuć tutaj mocno hollywoodzki i bajkowy niemal klimat, ale akurat w przypadku Trumbo zupełnie to nie razi, wydaje się wręcz niezbędne. Bo jak inaczej opowiadać o człowieku wyrastającym z samego serca Fabryki Snów? Jak inaczej opowiadać o człowieku, który mimo katastrof i kłód rzucanych pod nogi z podniesioną głową brnie naprzód, ku przyszłości, jaką sobie wymarzył? Mocno Hollywoodzka konwencja wydaje się być idealnym wyborem.
Dostajemy więc film z jednej strony do bólu realny, z drugiej nieco nawet disneyowski. I wszystko w nim gra tak, jak należy. Kiedy tylko coś bohaterowi zagraża, siedzimy jak na szpilkach, razem z nim przeżywamy rozczarowania, wzruszenia, radości… Pod względem emocjonalnym to prawdziwie hollywoodzki majstersztyk – i o dziwo tym razem to wcale nie jest obelga. Wszystko w tym filmie jest na swoim miejscu. No, może poza córkami Trumbo, które zaskakująco szybko rosną i nie dość, że zmieniają twarze, to jeszcze tak są nawzajem do siebie podobne, że można na chwilę stracić orientację w sytuacji.
Choć pewnie spora część z was przed ogłoszeniem listy nominowanych nie miała o istnieniu tego filmu zielonego pojęcia, zdecydowanie warto go zobaczyć, bo to kawałek naprawdę solidnego kina.