Jeśli choć jednym okiem śledzicie tego bloga, wiecie na pewno, że absolutnie uwielbiam film Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie Paolo Genovese. Kiedy więc tylko pojawiły się informacje, że do polskich kin wchodzi jego najnowszy obraz The Place, od razu wiedziałam, że pobiegnę go zobaczyć. Pobiegłam. I srogo się zdziwiłam.
Na pierwszy rzut oka film jest utrzymany w takim samym stylu – akcja znów dzieje się właściwie w jednym pomieszczeniu, przy jednym kawiarnianym stoliku. Na ekranie trójka aktorów znanych z Dobrze się kłamie… Zdjęcia robił ten sam facet (co widać), muzykę pisał ten sam gość (co słychać) – generalnie od castingu po make-up film robili chyba w większości ci sami ludzie. Ale choć pozornie wszystko wygląda tak samo, ostatecznie wyszło im coś kompletnie innego… i to nie do końca jest komplement.
Przy wspomnianym kawiarnianym stoliku siedzi tajemniczy mężczyzna z tajemniczym grubaśnym zeszytem pod ręką. Siedzi tam dniem i nocą, popija kawę za kawą i przyjmuje petentów. Ludzie przychodzą prosić go o różne rzeczy – o zdrowie dla dziecka albo męża, o pogodzenie się z kimś bliskim, o odzyskanie wiary, o noc z króliczkiem Playboya, wszystko, co tylko do głowy przyjść może człowiekowi. Tajemniczy mężczyzna słucha, notuje coś w swoim zeszycie, coś w nim sprawdza, a potem mówi: to da się zrobić – i proponuje transakcję coś za coś. Twoje życzenie się spełni, jeśli zrobisz to, co ci każę. Sęk w tym, że zlecane przez niego zadania są, co tu dużo mówić, niezbyt moralne i niezbyt zgodne z prawem.
Kim jest ten tajemniczy facet? Kimś w rodzaju psychologa, jak zagaduje zaczepiająca go kelnerka? Bogiem albo jego wysłannikiem? Diabłem, jak chcieliby niektórzy zniesmaczeni petenci? Szarlatanem? Pośrednikiem między człowiekiem i jakąś siłą wyższą?
Jaki sens mają zlecane przez niego zadania? Początkowo „skonstruuj bombę” albo „pobij człowieka” wydają nam się szokujące, ale w miarę jak poszczególne historie zaczynają się ze sobą zazębiać, szybko zaświta nam myśl, że może to jakaś dziwna forma terapii albo studiów nad tym, jak daleko posuną się zdesperowani ludzie i kiedy wreszcie dotrze do nich, że ich pragnienia nie są ani najważniejsze na świecie, ani najlepsze dla wszystkich zaangażowanych.
Punkt wyjścia zaiste jest ciekawy i do pewnego stopnia wciąga widza ta dziwna gra. Ale później coś chyba poszło nie tak. Tam, gdzie miało być miejsce na refleksję, wcisnęły się czytelne niemal od samego początku banały i bardzo przewidywalne rozterki. Genovese, specjalista od komedii, uderza tu w śmiertelnie poważne tony, nie przełamując ich ani nawet okruchem humoru, który tak świetnie demaskował ludzką hipokryzję choćby w jego poprzednim filmie. Tam, gdzie w Dobrze się kłamie… wychwalaliśmy każde zdanie w scenariuszu, tutaj już podczas seansu wypadamy z trybu zawieszenia sceptycyzmu i niewiary, zaczynamy szukać dziury w całym. Czemu nikogo nie dziwi, że ten facet siedzi 24 godziny na dobę przyrośnięty do stolika w kawiarni? I skąd ci wszyscy ludzie mają na niego namiary? Kim u licha jest ta kelnerka, która o nic prosi, tylko ciągle ma ochotę rozmawiać? A zakończenie? Podobne i niepodobne zarazem. Niby odwraca kota ogonem, ale jednak w sumie nie i tylko brakuje w nim jakiejś puenty.
Jeśli czytać The Place jako metaforę dziwnie pojmowanej wiary i psychologicznych tendencji ludzi do targowania się z losem, całość ma może jakąś rację bytu… Ale ostatnimi czasy jestem zdania, że dość łopatologiczne religijne metafory nie są najlepszym materiałem na film. Mam wrażenie, że na deskach teatru The Place mogłoby się sprawdzić dużo lepiej – a tymczasem film jest adaptacją amerykańskiego serialu The Booth at the End – ale aż się prosi o małą, kameralną scenę, na której to dialog i opowiadane przez kolejnych petentów historie ich cichych dramatów i desperackich pragnień będą brylować. Choć jednocześnie muszę przyznać, że aktorsko film jest naprawdę udany, zwłaszcza Valerio Mastandrea w roli kogoś pomiędzy Freudem i Bogiem przykuwa wzrok i buduje postać wyłącznie drobnymi zmianami w mimice i wystudiowanym, odrobinę wyniosłym tonem terapeuty.
To był bardzo dziwny seans. Z jednej strony czułam znajomą atmosferę jednego z moich ulubionych filmów, a z drugiej – czegoś tu bardzo brakowało, a może czegoś tu było za dużo… w zasadzie nawet trudno powiedzieć, w którą stronę było czegoś „zbyt”. Chciałoby się podsumować ten film słowami „przerost formy nad treścią”, mimo że forma w jest przecież dość minimalistyczna. Ale właśnie dlatego, że tkwimy przykuci do jednego miejsca, oglądamy cały czas te same obrazy, słowa padające z ust bohaterów i opowiadane przez nich historie powinny nas poruszać – tak jak świetnie zostało to zrobione choćby w filmie Locke, gdzie sam jeden Tom Hardy przez półtorej godziny tylko prowadzi samochód i gada przez telefon, a widz siedzi wciśnięty w fotel i nie wierzy w to, co słyszy. W The Place zabrakło i emocji, i zaskoczenia, i pchnięcia widza ku jakiejś głębszej refleksji. Genovese jest świetnym obserwatorem ludzkiej natury i tego mu odmówić nie można, ale chyba znacznie sprawniej wychodzi mu komentowanie rzeczywistości w mniej podniosłym tonie.