Parę lat temu co jakiś czas pojawiały się plotki, że ekipa Przyjaciół zbiera się razem, żeby nakręcić film. W pierwszym odruchu jakoś mnie to cieszyło, ale dziś jestem wdzięczna, że David Schwimmer ciągle się opiera i że nigdy do tego nie doszło. Bo kręcenie filmów na bazie seriali bywa bardzo ryzykowne… Można by trzymać się myśli, że Przyjaciele byli tak rewelacyjni, że żadnym sposobem nie da się tego zniszczyć… Ale czy mówi wam coś tytuł Twin Peaks: Ogniu krocz za mną?
Filmy na bazie seriali to ryzykowny biznes i bardzo łatwo się na nim przejechać. Owszem, nierzadko zdarzają się i udane transfery z małego na duży ekran – ale kiedy transfer się nie udaje, nie udaje się przeważnie spektakularnie. I dostarcza fanom bolesnego rozczarowania. A im lepsza była oryginalna produkcja, z tym większego konia spadają twórcy wersji kinowej…
Niełatwo patrzy się na ulubionych bohaterów, którzy bez sensu miotają się po ekranie, bo ktoś nie miał pomysłu na półtorej godziny fabuły… i zamiast spójnego filmu powstał po prostu kolejny odcinek, tyle że rozciągnięty do granic możliwości. Taki los spotkał choćby Seks w wielkim mieście… dwa razy.
Filmowe przejścia Carrie Bradshaw – choć nie do końca przemyślane i zbyt rozciągnięte w czasie – były przynajmniej w miarę zabawne. Czego niestety nie można powiedzieć o Absolutnie Fantastycznie: Film. Fani przezabawnego brytyjskiego sitcomu z Jennifer Saunders czekali na ten film od lat, bo od lat mówiło się o jego powstaniu. A kiedy już wszedł do kin… nie pozostało nic innego, jak tylko spuścić na niego zasłonę milczenia. Zamiast angielskiego humoru czy choćby umiarkowanie ciekawej fabuły Ab Fab: The Movie zaserwował nam nachalny ciąg gościnnych występów nieco już zapomnianych gwiazd. To absolutnie nie było fantastyczne.
Bywa więc, że w kontakcie z kinową wersją dotychczasowi fani serialu zaczynają się zastanawiać, gdzie oni mieli oczy. Bywa, że film rozczarowuje tak bardzo, że wstyd się przed sobą przyznać, ile godzin spędziło się na oglądaniu serialu…
W Polsce mamy na to receptę. Zamiast ranić serca widzów marną kontynuacją dobrego serialu, z góry eliminujemy element rozczarowania. Po prostu od razu bierzemy na warsztat serial, który nie był specjalnie wybitny. Ba, eliminujemy nawet element zaskoczenia i zamiast pisać nowy scenariusz, po prostu montujemy fragmenty kilku odcinków w dość chaotyczną, dwugodzinną całość. Patrz: nie wiadomo po co lansowany w mediach film Bodo, na który prawie nikt nie poszedł, bo wszyscy widzieli już wersję odcinkową w telewizji. I nie byli nią jakoś przesadnie zachwyceni.
Czasem jesteśmy jeszcze bardziej zapobiegliwi. Oszczędzamy czas. Już podczas kręcenia i montażu przygotowujemy od razu dwie wersje z dokładnie tego samego materiału. Kolejność ukazywania się na małym i dużym ekranie nie jest już potem zbyt istotna. Nieważne czy widzieliście serial, czy film Wiedźmin (albo jesteście masochistami jak ja i widzieliście obie wersje) – trauma jest dokładnie taka sama.
Dość naturalnie nasuwa się w tej sytuacji pytanie, po co w ogóle wypuszczać kinowe wersje serialowych przebojów. W przypadku produkcji zachodnich sprawa jest prosta – ktoś chce na tym zarobić. Fani serialu dostają coś nowego, więc niezależnie od wyniku tego eksperymentu, czują potrzebę wydania pieniędzy na bilet. Sposób działania polskiej szkoły nie przynosi już tak jednoznacznych odpowiedzi. Może chodzi o lenistwo. Albo oszczędność pieniędzy. Zamiast dwa razy płacić całej ekipie, za cenę jednej produkcji ma się dwie. Nieistotne, że identyczne.
W obliczu tego wszystkiego naprawdę cieszę się, że plotki o kinowej wersji Przyjaciół konsekwentnie okazują się tylko plotkami. Rzeź na Wiedźminie przetrwałam tylko dlatego, że w momencie emisji serialu miałam 12 lat. I byłam zakochana w Żebrowskim. Dzisiaj jestem nieco starsza, nieco chyba mądrzejsza i już po policzku wymierzonym Ab Fab przez Jennifer Saunders miałam moralnego kaca… Rzezi na Przyjaciołach mogłabym zwyczajnie nie przetrwać.