Od pewnego czasu Love Actually smakuje trochę inaczej niż zwykle. Do tej pory zwykle przez kilka pierwszych minut miałam niekontrolowany wyszczerz na twarzy. Dopiero potem zastępowała go błoga radość i relaks mięśni twarzy. Od pewnego czasu jest nieco inaczej… przy nazwisku Rickmana zaczynam pociągać nosem. Po chwili przechodzi, ale Love Actually już w pewnym sensie bez Rickmana to wciąż trochę dziwne doświadczenie.
Wielka Brytania
Królowa Elżbieta nie ma w życiu lekko – i to nie tylko dlatego, że korona, którą włożono jej na głowę 63 lata temu, waży dobrze ponad dwa kilo. Im dłużej się człowiek przygląda jej życiu, tym mniej chce mu się wżeniać w rodzinę królewską… Niedawno dumałam nad tym, czytając biografię napisaną przez Marka Rybarczyka, a już znów mam okazję podumać – tym razem za sprawą brytyjskiego serialu The Crown.
Wszyscy ostatnio zachwycają się Benedictem Cumberbatchem. Ja też dołączę do tych zachwytów, ale dla odmiany nie z powodu roli Doktora Strange’a – jeszcze odliczam godziny do swojego seansu. Zanim jednak porwie mnie magia, zamierzam porwać was w świat mrocznych naukowych eksperymentów, ciał pozszywanych z kawałków zwłok i odkryć zwieńczonych okrzykiem „To żyje!”. Tak, będzie o Frankensteinie.
Tęsknię za Draconem Malfoyem. I to nawet pomimo faktu, że nie bardzo mi się podoba odmienianie jego imienia przez przypadki. W ogóle tęsknię za Hogwartem, za gadającymi portretami, mrocznymi korytarzami i duchami mieszkającymi w łazienkach. Ale najbardziej tęsknię chyba za Malfoyem – zwłaszcza takim, jakim go malowały dziesiątki fanowskich opowiadań.
Prawie dwa tygodnie po przebrnięciu przez ostatnią stronę Małego życia siedzę i na poważnie się zastanawiam, czy ta książka przypadkiem nie wyczerpała całych moich pokładów wrażliwości. Bo wkrótce po niej zabrałam się za prozę Rose Tremain, brytyjskiej autorki, o której mówi się, że nikt inny nie pisze o uczuciach z takim zrozumieniem, jak ona. A ja podczas lektury nie czuję prawie nic.
Świat okazuje się być zaskakująco mały, kiedy ma się odpowiednie nazwisko i/lub wystarczająco dużo pieniędzy. Weźmy takiego księcia Filipa, męża królowej Elżbiety. Jeszcze zanim został królewskim małżonkiem, lista jego powiązań towarzyskich była całkiem ciekawa. Ot, choćby fakt, że jego matkę z załamania nerwowego leczył sam Zygmunt Freud. Albo że jego wuj ożenił się z prawnuczką Puszkina.
Wielkimi krokami zbliża się polska premiera serialu Nocny recepcjonista (The Night Manager) – pierwszy odcinek już 7 lipca na AMC Polska. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o tej produkcji, pamiętam za to, że momentalnie nastawiłam się na coś rewelacyjnego. Tom Hiddleston i Hugh Laurie w szpiegowskich klimatach i to w dodatku próbujący się nawzajem ograć – czego chcieć więcej?
Prawdopodobnie pierwszy raz zwróciłam na Davida Tennanta uwagę w czwartej części Harry’ego Pottera. Jego rola w Czarze Ognia była naprawdę niewielka, ot zagrał tam młodego Śmierciożercę, który przez większość filmu podszywa się pod kogoś zupełnie innego i w związku z tym bohaterowi użycza ciała głównie drugi aktor. Ale te kilka krótkich chwil w zupełności wystarczyło, żeby David Tennant zapisał się w mojej pamięci jako człowiek idealny do grania niepokojących szaleńców.
Rozochocona emocjami czwartego sezonu House of cards i darmowym miesiącem Netflixa pozwoliłam sobie na trochę więcej telewizyjnego podekscytowania… I oto moje najnowsze odkrycie – brytyjski serial kryminalny umiejscowiony w Londynie i ze Stellanem Skarsgårdem w roli głównej. W tym zdaniu naprawdę nie ma ani jednego słowa, które by mnie nie zachwycało…