Prawdopodobnie każdy wielbiciel seriali ma na swojej liście choć jeden taki tytuł, który śledzi z wypiekami na twarzy, choć obiektywnie rzecz biorąc… wcale nie powinien. Istne guilty pleasures, małe przyjemności, do których wstyd się przyznać. Wiecie, jeden z tych naiwnych seriali dla nastolatek albo jakiś tasiemiec, który ciągnie się tak długo, że już nawet jego twórcy zapomnieli, po co go dalej kręcą. Produkcje ostentacyjnie wyciskające łzy i żerujące na emocjach albo pełne coraz dziwniejszych bohaterów i tak żenujących zwrotów akcji, że po każdym odcinku mamy ochotę rzucić je w cholerę… ale nigdy tego nie robimy, bo jakkolwiek niedorzeczne te produkcje by nie były, dostarczają nam zbyt wiele rozrywki.
superbohaterowie
Wielbiciele kina superbohaterskiego pewnie zgodzą się ze mną, że rok 2017 był pełen wrażeń. W świetnym stylu pożegnaliśmy Wolverina w wykonaniu Hugh Jackmana, dostaliśmy kolejne 3 filmy od Marvela, ktoś wpadł na to, żeby zrobić Batmana z Lego, po stronie DC Wonder Woman wreszcie dostała swój samodzielny film, Jason Momoa dorzucił trochę khala Drogo do roli Aquamana w Lidze Sprawiedliwości… A w telewizji działo się jeszcze więcej.
Były w tym zestawieniu produkcje naprawdę niesamowite, ale były też takie, w których coś mocno poszło nie tak… Czas więc na moje subiektywne podsumowanie tegorocznych najlepszych i najgorszych komiksowych produkcji.
Przyznaję, że po (delikatnie mówiąc) niezbyt satysfakcjonujących przejściach z serialami Iron Fist i Defenders, do najnowszej telewizyjnej produkcji Marvela podchodziłam z pewną rezerwą… Niepotrzebnie. Tym razem studio nie zawiodło, a Punisher naprawdę może się podobać – nawet tym, którzy zazwyczaj z politowaniem kręcą głową na hasło „komiksy”.
Z serialami Marvela jest trochę tak jak z hazardem. Zawsze masz nadzieję, że wygrasz coś wspaniałego. I czasem rzeczywiście trafia się taka perełka jak Jessica Jones. Czasem za to przychodzi bolesne rozczarowanie jak w przypadku Iron Fista. A czasem początkowo masz dobrą passę, zaczyna się obiecująco… ale po kilku sezonach scenarzyści zaczynają wymyślać takie głupoty, że dalsze oglądanie serialu da się usprawiedliwić już tylko hasłem guilty pleasure i obsadą pełną ładnych ludzi. Tak, Agenci T.A.R.C.Z.Y, o was mówię!
Zastanawialiście się kiedyś nad rolą kobiety w Hollywood i w ogóle w światowym kinie? I nie mówię tu wcale o tym, że aktorki przede wszystkim muszą być ładne, a każda wyśledzona przez papparazzich fałdka tłuszczu na ich ciałach urasta do rangi medialnego skandalu. Mam na myśli raczej to, w jakich rolach widzimy kobiety na ekranie. Z góry uprzedzam – nawet prawdziwi kinomani mogą się za chwilę zdziwić.
Strażnicy Galaktyki vol. 2 już w pierwszych scenach dają nam dokładnie to, po co przyszliśmy do kina. Star-Lord, Gamora, Rocket i Drax napierdzielają się z wielkim kosmicznym potworem, a Mały Groot w tym czasie tańczy i jest uroczy. I mniej więcej tak się sprawy mają do samego końca.
Pamiętacie Lorasa Tyrella? Jeśli oglądaliście Grę o Tron, na pewno kojarzycie tę postać – ale czy pamiętacie jakąś scenę wyraziście zagraną przez wcielającego się w tę postać Finna Jonesa? Jakiś szczególnie emocjonalny moment, kwestię, wyraz twarzy? Cokolwiek poza faktem, że Loras pięknym był młodzieńcem, sypiał z królami i głowę ozdabiały mu złote loczki? Ja nie pamiętam.
Być może robiłam to nieświadomie, ale okazuje się, że całe życie czekałam, aż profesor Charles Xavier soczyście zaklnie na kinowym ekranie. Wreszcie się doczekałam. Szkoda, że dopiero w filmie, w którym Sir Patrick Stewart żegna się z rolą… ale się doczekałam.