Obejrzałam ostatnio kilka polskich filmów pod rząd i naszła mnie pewna refleksja. O współczesnymi polskim kinie można powiedzieć naprawdę sporo… a w ostatnich latach coraz częściej sporo dobrego. Ale choć powoli wygrzebujemy się chyba z mrocznego okresu, w którym synonimem rodzimej kinematografii były wyjątkowo żenujące komedie, wciąż są jeszcze takie plagi, które od dawna nękają polskie produkcje – i jakoś trudno mieć nadzieję, że wkrótce znikną. Oto one:
dobre bo polskie
Polskie kino ma poważny problem – większość zwiastunów naszych rodzimych produkcji zapowiada zupełnie inne filmy, niż potem dostajemy na ekranie. Tak było też w przypadku pełnometrażowego debiutu Pawła Maślony Atak paniki. Zwiastun zapowiadał coś, czego wcale nie miałabym ochoty oglądać – typową współczesną polską komedię pełną prostackich, wulgarnych i momentami aż obrzydliwych żartów. Ale nie dajcie się zwieść zapowiedziom! Wbrew pozorom Atak paniki to zaskakująco dobry, całkiem zabawny i inteligentnie poprowadzony film. Nie tylko „jak na polskie warunki”.
Prawie zawsze, kiedy wybieram się na polski film, mam wrażenie, że nasze rodzime kino opiera się głównie na trzech filarach: koszmarnych komediach romantycznych, świetnie nakręconych biografiach i Wojtku Smarzowskim. W tej ostatniej kategorii mieści się oczywiście nie tylko sam Smarzowski, ale jego specyficzny, mroczny styl kręcenia filmów, który inni twórcy chętnie podpatrują – tak jak na przykład Arek Jakubik w reżyserowanych przez siebie obrazach albo debiutujący w tym roku za kamerą Piotr Domalewski.
Największy problem z kinowymi hitami jest taki, że ich twórcy często nie wiedzą, kiedy powiedzieć dość i zejść ze sceny. Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale całkiem możliwe, że za część sukcesu Love Actually odpowiada to, że nikomu nie przyszło do głowy kręcić kontynuacji i robić żerującego na nostalgii skoku na kasę fanów. Nikomu – oczywiście poza twórcami naszych rodzimych Listów do M.
Nowy film Łukasza Palkowskiego Najlepszy zbiera sporo pozytywnych recenzji. I rzeczywiście, idealnie wpisuje się w sztandarowy już nurt współczesnego polskiego kina – serię naprawdę udanych fabularyzowanych filmów biograficznych. Z miejsca trafia na tę samą półkę co Bogowie czy Sztuka kochania… pytanie tylko, czy to na pewno dobrze.
Niby okupacja, ale polska awantura najważniejsza pod słońcem.
Tymi słowami Mariana Kozielewskiego dałoby się właściwie podsumować cały drugi tom biografii jego brata, Jana Karskiego, kuriera i emisariusza Polskiego Państwa Podziemnego. Ponad dwa lata po premierze pierwszego tomu, w którym prześledziliśmy dorastanie Karskiego i wszystko to, co ukształtowało jego patriotyzm, poczucie obowiązku i wrażliwość na innych, Waldemar Piasecki i wydawnictwo Insignis oddają w nasze ręce tom drugi biografii Jan Karski. Jedno życie, tym razem opowiadający o latach 1939?1945 i opatrzony podtytułem: Inferno.
Kiedy aktorzy postanawiają spróbować swoich sił po drugiej stronie kamery i dla odmiany wyreżyserować film, kusi mnie, żeby skomentować to słowami, że te ich próby są jak hazard – i rzadko kiedy przynoszą spektakularną wygraną. To powiedziawszy, porozmawiamy dzisiaj o filmie wyreżyserowanym i napisanym przez aktora z naszego własnego podwórka: o Prostej historii o morderstwie Arkadiusza Jakubika. Nie jest to co prawda reżyserski debiut aktora, ale chyba nieźle ilustruje tezę, że warto się trzymać w życiu tego, w czym się jest najlepszym.
Pamiętam, że na studiach miałam dość mieszane odczucia względem wykładów Bartłomieja Dobroczyńskiego. Z jednej strony – uwielbiałam go słuchać. Nawet jeśli (a tak było prawie zawsze) opowiadał o rzeczach, które niespecjalnie mnie pociągały: o sprawach z pogranicza szeroko rozumianej filozofii i historii myśli psychologicznej, o niekiedy osobliwych wyobrażeniach, jakie rozmaici ludzie mieli przez wieki na temat natury poznania. Wszystko to, rzecz jasna dobrze jest wiedzieć, zwłaszcza na psychologii. Ale żeby jakoś specjalnie ekscytowała mnie głębia rozważań Junga czy Nietzschego… tego nie mogę powiedzieć.
Jakiś czas temu wygrałam w Radiowej Trójce książkę. Grażyna Dobroń w Instrukcji obsługi człowieka mądrze opowiadała i o wspomnianej książce, i o relacjach damsko-męskich, a że zawodowo siedzę i w jednym, i drugim temacie, skusiłam się na SMS-a. I proszę – chwilę później na antenie pojawiła się informacja, że książka wędruje do pani Kamili z Krakowa. A fakt, że to akurat Marek Niedźwiecki wspomniał o mnie na antenie był chyba nawet bardziej satysfakcjonujący niż to, że w ogóle cokolwiek wygrałam.
Kiedy wydawnictwo W.A.B ogłosiło, że wydaje tę książkę, pomyślałam sobie: nawet nie miałam pojęcia, że czegoś takiego potrzebuję! Lepiej, byś tam umarł zapowiadało się intrygująco – mój ulubiony Szczepan w rozmowie z Mamedem Khalidovem, o sporcie, islamie, wojnie i byciu mężczyzną.