Czekałam na film o wiele mówiącym tytule Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął mniej więcej od maja, kiedy to zobaczyłam go w programie festiwalu Off Plus Camera i od razu postanowiłam kupić bilet. Zanim jednak zdążyłam to zrobić, film bez słowa komentarza i w niewyjaśnionych okolicznościach z repertuaru zniknął – równie tajemniczo jak tytułowy stulatek – tym samym dodatkowo jeszcze podsycając moją ciekawość.
W końcu jednak nadszedł ten szczęśliwy dzień, w którym udało mi się Stulatka… obejrzeć. I dawno nie bawiłam się w kinie tak dobrze.
O tym, żeby zobaczyć Stulatka… mogą was przekonać co najmniej 2 różne czynniki. Przede wszystkim jest to film skandynawski (a znam takich, którym już sam taki argument i jakość skandynawskiego kina wystarcza). Często też porównuje się go do Forresta Gumpa – co powinno przekonać całą resztę tych, którzy dysponują sprawnie działającym mózgiem.
Porównań z kultowym już Forrestem Gumpem nie da się uniknąć, jednak o ile Forrest… był obrazem raczej słodko-gorzkim, Stulatek… jest nieustanną, niepoprawną spiralą śmiechu. Zaczyna się dokładnie tak, jak w tytule – Allan, dla którego największą przyjemność w życiu stanowi wysadzanie różnych rzeczy w powietrze, w dniu swoich setnych urodzin wychodzi przez okno nudnego domu starców i rusza przed siebie, początkowo zupełnie bez celu, byle coś się działo. Jego niespodziewana podróż z każdym krokiem staje się coraz bardziej szalona – i to nie tylko jak na staruszka. W miarę, jak Allan wplata w swoją opowieść kolejne wspomnienia, odkrywamy, że szalone wydarzenia nie nadeszły wcale wraz z setnymi urodzinami bohatera, ale działy się przez całe jego długie życie. Allan bowiem, zupełnie jak Forrest, za sprawą zadziwiających zbiegów okoliczności zostaje wplątany w szereg historycznych wydarzeń na przekroju całego XX wieku. Ten dosyć prostolinijny mężczyzna spotyka na swojej drodze znanych polityków, naukowców, którzy odmienili oblicze świata, faszystów, rewolucjonistów, krzyczących komunistów… z większością z nich zresztą zapoznając się bliżej przy wódce. Dziwnym trafem Allan znajduje się w najważniejszych momentach i najbardziej rozpoznawalnych miejscach ostatniego stulecia, niejednokrotnie dorzucając do nich swoje trzy grosze.
Fabuła Stulatka… jest opowieścią na tyle zakręconą, że zasadne staje się pytanie o to, w jakim stanie umysłu i świadomości znajdował się podczas pracy scenarzysta. Albo autor książki, na podstawie której Stulatek… powstał. A najpewniej obaj panowie. Do spółki z reżyserem. I całą ekipą.
Jakie inne atuty ma ten film? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Czysta radość podążania za szalonym życiem Allana zaabsorbowała mnie na tyle, że wszystkie kwestie techniczne czy estetyczne przemknęły mi jakoś obok, niemal niezauważone. Co z aktorstwem, muzyką, charakteryzacją? Będziecie musieli przekonać się sami. Ja tym razem ograniczę się tylko do wychwalania scenariusza i efektu końcowego.
Jeżeli więc macie ochotę na niepohamowane salwy śmiechu – i to naprawdę w obliczu całkiem inteligentnego, choć dość absurdalnego i szalonego humoru – Stulatek… sprawdzi się doskonale.
1 komentarz
hahaha sfrustrowana nie jestem, fanką książki też raczej nie (przeczytałam raz i tyle), no ale żeby wyciąć z filmu najlepsze momenty książki, to już przegięcie 😀 😀 😀
A argument z kinem skandynawskim jest zdecydowanie trafiający do mnie 😉
Komentarze zostały wyłączone.