Surowa wątróbka, czyli co Leo zrobi dla Oscara

by Mila

Nadszedł czas, by odpowiedzieć na najważniejsze pytanie oscarowego sezonu – czy Zjawa jest wreszcie tym filmem, który przyniesie panu DiCaprio upragnioną statuetkę dla najlepszego aktora?

Przykro mi to mówić, Leo, naprawdę – ale nie jest. To jeszcze nie ten moment. Jeszcze nie ten film. I na pewno nie ta rola. Jeszcze trochę cierpliwości, Leo, Twój czas przyjdzie razem z filmem The Crowded Room i rolą faceta, w którym siedziały aż 24 różne osobowości. Tako rzecze wróżka Mila, zapamiętajcie te słowa i wróćcie tu w 2018 roku, żeby razem ze mną świętować moment, na który świat czeka chyba jeszcze bardziej niż sam Leo. [Edit pooscarowy: ewidentnie nie zrobię kariery jako wróżka!].

Pomijając fakt, że film raczej nie przyniesie panu DiCaprio Oscara, Zjawa naprawdę pod pewnymi względami robi wrażenie. Śledzimy tutaj bardzo luźno trzymające się faktów losy Hugh Glassa, legendarnego trapera, który dokonał niemożliwego. Najpierw przeżył brutalny atak niedźwiedzicy broniącej swoich młodych, a potem, zostawiony przez kompanów na śmierć w zasypanej śniegiem głuszy, nie tylko jakimś cudem nie umarł… ale w poszukiwaniu zemsty ze złamaną nogą i poszarpanym, gnijącym ciałem przeczołgał się przez, lekko licząc, jakieś 320 km dzikich i surowych terenów Ameryki Północnej.

Film skupia się właśnie na tej morderczej wędrówce – a napędzany rządzą zemsty i pragnieniem zdobycia Oscara Leo dwoi się i troi, charczy, wrzeszczy, pełza, mówi w dwóch indiańskich narzeczach, bije się z niedźwiedziem… i pałaszuje surowe mięso, mimo że jest wegetarianinem. Chyba naprawdę musi mu na tej nagrodzie zależeć… Na pewno jest to jedna z najbardziej fizycznie wymagających ról w karierze DiCaprio. Na pewno jest też bardzo wyrazista, a granie wszelkiej maści bólu wychodzi mu naprawdę świetnie. Ale mimo tego surowego mięsa i odmrażania sobie różnych części ciała w śniegu, końcowy efekt chyba nie jest wcale aż taki spektakularny, żeby nagle Akademia miała pokonać wszystkie swoje uprzedzenia i spełnić marzenia połowy użytkowników internetu. I samego Leo, rzecz jasna.

Zdecydowanie najmocniejszym punktem Zjawy są za to zdjęcia. Surowe, rozległe plenery, majestatycznie ośnieżone góry, mrocznie tajemnicze lasy… Od początku do końca kamera wyraźnie daje nam poczuć ogrom i potęgę natury i skomplikowane relacje między nią a człowiekiem. Czy może raczej odwrotnie. Twórcy tak bardzo chcą nas tą naturą zachwycić i przytłoczyć, że do granic możliwości przeciągają niektóre ujęcia… i o ile z punktu widzenia budowania specyficznego klimatu takie posunięcie jak najbardziej spełnia swoją rolę, gdzieś w głębi duszy zaczynamy się jednak cieszyć, że nikomu nie przyszło do głowy bardziej szczegółowo relacjonować tych 320 km wędrówki Glassa… bo wtedy, delikatnie mówiąc, film mógłby się nigdy nie skończyć.

Trzeba przyznać, że mimo tego, ile ekranowego czasu zżerają spektakularne widoki, Zjawa jakimś cudem trzyma w napięciu od samego początku do samego końca. I to nie tylko dlatego, że cały czas mamy w pamięci scenę z niedźwiedziem… która zresztą wydaje się mocno przesadzona i chwilami wręcz dosyć komiczna. Ale I?árritu zaczyna z przytupem, od prawdziwej rzezi, a potem bardzo konsekwentnie utrzymuje poziom. Nawet pomimo wszystkich tych gloryfikujących naturę pięknych dłużyzn na Zjawie trudno się nudzić.

Film, który w końcu przyniósł DiCaprio Oscara: "Zjawa", reż. Alejandro González I?árritu, 2015.

Film, który w końcu przyniósł DiCaprio Oscara: Zjawa, reż. Alejandro González I?árritu, 2015.

Znacznie łatwiej za to parsknąć śmiechem. I to bynajmniej nie dlatego, żeby film miał jakieś komediowe wstawki… I?árritu słusznie wyczuł, że surowa i w gruncie rzeczy prosta męska historia o przetrwaniu i zemście potrzebuje jakiegoś dodatkowego dna, które na płaszczyźnie emocji i motywacji trochę uwiarygodniłoby bohaterów. Tyle tylko, że nie wiedzieć czemu postanowił dążyć do tego efektu przy pomocy wyjątkowo taniej metafizyki i momentami naprawdę komicznych obrazów. Dawno zmarła żona w trudnych chwilach lewitująca nad Glassem wybitnie łopatologicznie próbuje nas przekonywać o sile miłości. Nie mówiąc już o tym, że Leo doznaje chyba cudownego ozdrowienia, bo jakoś między poszczególnymi scenami twórcy zapominają o jego złamanej i koszmarnie wykrzywionej nodze, każąc mu biegać. A jeśli dodać do tego fakt, że słynny atak niedźwiedzia momentami bardziej niż cokolwiek innego przypominał molestowanie seksualne… o konsternację nietrudno i aż huczą w głowie pytania o to, co też właściwie I?árritu chciał w ten sposób osiągnąć.

Poza lekko zboczoną niedźwiedzicą Leo ma na planie tak naprawdę tylko jednego partnera. No, jednego i pół, bo z czystej sympatii muszę wspomnieć o Domhnallu Gleesonie, który w pewnym momencie bardzo przekonująco wpada we wściekłość. I który chyba ma jakieś chody w Akademii, bo dosłownie KAŻDY film, w którym pojawił się w 2015 roku, ma jakąś nominację. Ale tak naprawdę tylko Tom Hardy może w tym filmie wejść w jakąś twórczą dyskusję z DiCaprio. Zagrany przez niego sprawca całego zamieszania (do spółki z niedźwiedziem oczywiście), czyli człowiek, który zostawił Glassa na śmierć, jest postacią koszmarnie antypatyczną, a przy tym niezupełnie jednowymiarową. Trudno powiedzieć, że napędza go wyłącznie złość czy fakt bycia pospolitą mendą. Równie często w jego małych oczkach widać strach i to czyni go znacznie ciekawszym, niż mogłoby się początkowo wydawać. Hardy naprawdę ma w Zjawie okazję pokazać swoje umiejętności… ale i przy okazji udowodnić, że świetnie nadaje się do grania prostaków. Co jest trochę smutne, ale w czymś w końcu trzeba być dobrym.

Gdybym miała podsumować Zjawę jednym słowem, powiedziałabym chyba, że jest to film… dziwny. Choćby w tym sensie, że łączy w sobie elementy naprawdę rewelacyjne z zaskakująco słabymi. Ale i dlatego, że z filmu, który na swój indiański sposób mógł być całkiem uduchowiony, zrobiła się trochę jakby wydmuszka. Piękna, z rozmachem zaprezentowana, ale jednak w środku cokolwiek pusta. Czegoś w tym filmie brakuje… i nie, tym czymś nie jest Oscar w ręku Leo.

Przeczytaj także: