Chyba wszyscy rozumieją żart o tym, że Superman nosi majtki na zewnątrz kostiumu (a za jego przykładem idą też inni superherosi) – do tego stopnia, że Supermajty stały się w powszechnej świadomości nieodłącznym, choć cokolwiek prześmiewczym, atrybutem superbohaterskości. Ale skąd one się wzięły i czemu miały służyć? Czytam właśnie bardzo ciekawą książkę Esther De Dauw o reprezentacji płci w amerykańskich komiksach i natknęłam się na fantastyczny fragment, którym wprost muszę się z wami podzielić – bo rzuca nieco światła na iście freudowskie motywy stojące za Supermajtami, a przy tym jednocześnie bawi i daje do myślenia.
W komiksowej branży istnieją pewne przekonania o tym, skąd wzięły się Supermajty. Najpowszechniejsze z nich odnosi się do względów praktycznych – w początkach istnienia gatunku jakość druku była na tyle słaba i nie pozwalała na oddanie detali, głębi czy faktur, że trzeba było wyróżniać poszczególne części kostiumu bohatera kontrastującymi ze sobą kolorami, by w kadrach przedstawiających wymyślne pozy przyjmowane w ferworze walki czytelnik mógł się łatwo zorientować, co właściwie widzi. Ale jakość druku znacząco poprawiła się dobrych kilkadziesiąt lat temu – a Supermajty zostały z nami znacznie dłużej… A gdy podjęto próby odejścia od nich choćby w przypadku kostiumu Supermana, czytelnicy masowo protestowali. Czy to przywiązanie do tradycji? A może coś jeszcze innego?
W swojej książce Hot Pants and Spandex Suits. Gender Representation in American Superhero Comic Books Esther De Dauw analizuje akademicką dyskusję wokół Supermajtów (tak, toczą się takie dyskusje) i argumentuje, że chodzi o… problem z superbohaterskimi penisami. Supermajty w przypadku niejednokrotnie bardzo obcisłych kostiumów służą za symboliczny substytut genitaliów, żeby nie trzeba było nadmiernie podkreślać wybrzuszeń w okolicy krocza Supermana czy Batmana. Nie można było zostawić superbohaterów zupełnie bez genitaliów, bo to w dość oczywisty sposób godziłoby w ich męskość. Ale zbyt szczegółowe rysowanie ich też nie wchodziło w grę – i to nie tylko w czasach, kiedy obowiązywał Comics Code Authority strzegący moralności młodych czytelników.
Dlaczego? Pewnie przede wszystkim dlatego, żeby nie wyglądało to głupio. I żeby nie skupiało na sobie całej uwagi czytelnika, odciągając go od historii, tak jak robią to wielkie, wyślizgujące się z opiętych kostiumów piersi superbohaterek – od których naprawdę trudno oderwać wzrok, nawet kiedy nie należy się do grupy docelowej, którą najwyraźniej miały podniecać. Ale według De Dauw istnieją też psychologiczne motywy stojące za symbolicznym maskowaniem genitaliów bohatera przez Supermajty.
Po pierwsze, wyraźne zaznaczanie wybrzuszeń w kroczu podkreślałoby seksualność bohatera – i sprowadzało go do roli seksualnego obiektu. A to z definicji odbiera powagę, sprawczość i heroizm, uprzedmiotawiając bohatera i uniemożliwiając utożsamianie się z nim. No bo kto chciałby się utożsamiać z obiektem seksualnym? Przecież nie można sobie pozwolić na to, żeby Superman czy Batman stracili szacunek czytelnika i byli postrzegani jak ciasteczka do schrupania! Ta zasada ewidentnie nie dotyczy żeńskich bohaterek, które regularnie paradują w ledwo trzymających się na sutkach zbrojach albo kostiumach kąpielowych. Ale odebrać powagę Supermanowi? No gdzieżby!
Po drugie, zwracanie uwagi na krocze i seksualność bohatera mogłoby wywoływać niepokojące odczucia w docelowym odbiorcy komiksu – którym w powszechnym przekonaniu jest głównie heteroseksualny mężczyzna. Supermajty służą więc za komiksowy odpowiednik powiedzenia no homo – możemy się zachwycać fizyczną potęgą bohatera, jego męską, szeroką klatą i skrupulatnie zarysowanymi mięśniami, ale dla wszystkich musi być oczywiste, że nie ma to absolutnie nic wspólnego z homoerotyzmem. Jesteśmy w 100% hetero mężczyznami, którzy zachwycają się ciałem innego w 100% hetero mężczyzny, ale przecież w ogóle nie chodzi o seks. Nie może chodzić o seks. Takie „niewinne” zachwyty byłyby cokolwiek utrudnione, gdyby bohater świecił nam w oczy wyraźnym wybrzuszeniem w okolicach krocza.
I wreszcie po trzecie, Supermajty ucinają rozmowy o rozmiarach. Gdyby genitalia bohatera były wyraźnie zarysowane i czytelnik (znów: definiowany przede wszystkim jako mężczyzna) uznałby, że są za małe w stosunku do potęgi bohatera, mogłoby to sprawić, że postać straci w jego oczach szacunek, stanie się śmieszna, mniej męska i głupio będzie się z nią utożsamiać. No bo jakim wzorcem jest Superman, który ma mikropenisa? Gdyby z kolei było odwrotnie i w subiektywnym odbiorze czytelnika genitalia bohatera okazały się zbyt duże, stałyby się zagrażające. Mogłoby to uruchomić własne lęki i kompleksy czytelnika. A tym samym odebrać przyjemność z czytania komiksu i obcowania z ulubionym bohaterem. A tego byśmy nie chcieli, bo czytelnik ma chcieć do nas wracać, a nie rzucić komiksem w kąt i się na nas obrazić.
W tym miejscu wkraczają Supermajty, które doskonale rozwiązują powyższe problemy. Z jednej strony zwracają uwagę na krocze bohatera, mówiąc wyraźnie: tak, tam kryje się Superpenis i nasz superbohater jest najbardziej męskim mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widzieliście… Ale jednocześnie z drugiej strony służą za substytut rzeczywistego penisa, eliminując wszystkie podchwytliwe problemy, które wywołałoby jego wyraźne umieszczenie na ilustracjach.
Takich wniosków nie powstydziłby się chyba sam Freud. No powiedzcie, że krytyczna analiza komiksów to nie jest doskonała zabawa!