Pamiętacie Allana Karlssona – Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął? To bohater przezabawnej i nieprawdopodobnej czarna komedia nazywanej czasem szwedzką wersją Forresta Gumpa. Allan w dniu swoich 100 urodzin ucieka z domu opieki i wplątuje się w aferę z mafią, słoniem i wielkimi pieniędzmi w tle. Nie jest to dla niego nic nowego, bo szybko przekonujemy się, że całe jego życie obfitowało w podobne szalone przypadki. Niezależnie od tego, czy czytaliście książkę Jonasa Jonassona, czy widzieliście ekranizację w reżyserii Felixa Herngrena, prawdopodobnie zaśmiewaliście się przy Stulatku do łez. Ja się zaśmiewałam przy obu wersjach.
Wyobraźcie więc sobie moją radość, kiedy przeglądając nowe propozycje Netflixa, znalazłam Stujednolatka, który nie zapłacił rachunku i zniknął! Ten sam reżyser i scenarzysta, ci sami odtwórcy ważniejszych ról, ten sam główny bohater… Istny przepis na kolejny sukces, prawda?
Nieprawda. I piszę to z bólem serca, bo na Stulatku śmiałam się w kinie tak, jak jeszcze nigdy wcześniej i nigdy później. Na Stujednolatku natomiast zaśmiałam się dokładnie pół raza podczas całego seansu. Nie pomogło nawet to, że w pewnym momencie bohaterowie przejeżdżają pół Europy kradzionym samochodem dostawczym Poczty Polskiej. Coś ewidentnie poszło nie tak.
Tym razem Allan z przyjaciółmi postanawia odnaleźć zaginioną przed laty recepturę potencjalnie uzależniającego, najsmaczniejszego napoju gazowanego świata. Radzieckiego odpowiednika Coca-Coli, który już w czasie zimnej wojny (a najwyraźniej i teraz) był żyłą złota, stanowił zagrożenie dla układu sił na świecie i stał się obiektem rozgrywek politycznych oraz akcji wywiadowczych. Nikogo nie powinno specjalnie dziwić, że wkrótce w poszukiwania włączają się także funkcjonariusze CIA i prawowita spadkobierczyni receptury.
Punkt wyjścia był w zasadzie całkiem obiecujący. Film aż prosił się o nawiązania do szpiegowskiej przeszłości Allana i jego powiązań z przywódcami światowych mocarstw. Które w poprzedniej części wypadły bardzo zabawnie, a w sequelu… po prostu są. Mają miejsce. I tyle.
To jest chyba główny problem Stujednolatka. Twórcy niby bazują na sprawdzonym przepisie, niby robią wszystko, jak należy… a i tak czegoś brakuje. Charakteru. Wyrazu. Samo bazowanie na poprzednim sukcesie jeszcze nie wystarczy. Stujednolatek jest trochę jak wyrwany z kontekstu odcinek serialu. Samodzielnie nie ma racji bytu, bo nawet jego bohaterowie bazują na tym, co już o nich wiemy z poprzedniej części. Nikt tu nie buduje ani nie przedstawia postaci – nawet tych nowych, które znikąd pojawiają się na ekranie i nie bardzo wiadomo, kim są. Ot, jacyś ludzie kręcą się w kadrze i robią różne rzeczy. Ale ani nie jest to specjalnie logiczne, ani nawet absurdalnie zabawne i wciągające jak w oryginalnej historii Jonassona. Żaden z bohaterów, łącznie z Allanem i małpką o imieniu Erlander, nie wzbudza specjalnej sympatii – wszyscy są papierowi, a twórcy chyba mają nadzieję, że pamiętamy jeszcze, za co polubiliśmy ich w 2014 roku.
W efekcie, oglądając Stujednolatka, czułam się trochę jak podczas herbatki u babci, kiedy w telewizji leci akurat jakiś przypadkowy odcinek o Sułtance Kösem. Coś tam się na ekranie dzieje, ale ani mnie to grzeje, ani ziębi. A chyba nie o to chodziło…
Tak się nie robi sequeli. Wielka szkoda, że spotkało to akurat Stulatka – bo był to upadek z bardzo wysokiego… słonia.
3 komentarze
Nie miałam pojęcia, że pojawiła się kolejna odsłona przygód pana po setce (hmm…brzmi to ciekawie). Szczególnie, że dopiero jakieś 2 tygodnie temu po raz pierwszy obejrzałam Stulatka. Tamten film bardzo mnie rozbawił i zachwycił. Po ten drugi po przeczytaniu Twojej recenzji raczej nie sięgnę 😉
Niestety, zdaje się, że kręcenie sequeli jest trudniejsze od nakręcenia/napisania czegoś zupełnie nowego…
Chciałam od dawna zabrać się za książkę. Z filmem poczekam aż przeczytam powieść, ale wiem już że po najnowszą adaptację raczej nie sięgnę.
Komentarze zostały wyłączone.