6 czerwca ruszyła tegoroczna edycja Plenerowego Kina Perła. Aż do końca sierpnia widzowie w kilkunastu miastach Polski będą mieli okazję pod przysłowiową chmurką obejrzeć szereg ciekawych filmów (repertuar i szczegółowe informacje tutaj). Na otwarcie zaserwowano film Stevena Knighta Locke z Tomem Hardym w roli głównej.
Locke to jeden z tych filmów, których nie sposób trafnie podsumować jednym zdaniem. Albo raczej – tego typu podsumowanie niepotrzebnie może część potencjalnych widzów odstraszyć… Akcja filmu Locke rozgrywa się bowiem w całości w tej samej, niewielkiej przestrzeni, a jedyną pojawiającą się na ekranie twarzą jest Tom Hardy, którego bohater przez półtorej godziny… bez przerwy prowadzi samochód i rozmawia przez telefon. Brzmi ciekawie? Oczywiście, że nie. A jednak – nic bardziej mylnego.
Kiedy po raz pierwszy poznajemy Ivana Locke’a, facet ma perfekcyjnie poukładane życie. Właśnie wyszedł z pracy, w której następnego ranka ma nadzorować ogromne przedsięwzięcie, będące zarazem ukoronowaniem jego kariery. W domu czeka na niego kochająca żona, dwóch sympatycznych synów i mecz ulubionej drużyny. Ivan jednak nie może tego wieczoru wrócić do domu i obejrzeć meczu z rodziną. Jeden niespodziewany telefon nie tylko każe mu zupełnie zmienić trasę podróży, ale i wywołuje istną lawinę narastających problemów, które mogą zupełnie zmienić jego życie i wywrócić poukładany świat do góry nogami.
Locke to niemal dosłownie teatr jednego aktora. Wraz z każdym przebytym kilometrem i każdą rozmową telefoniczną życie Ivana powoli rozpada się na kawałki, sam Ivan też zdaje się rozpadać na kilka niezależnych postaci, a jego emocje, stopień opanowania czy nawet sposób mówienia i akcent zmieniają się w zależności od aktualnego rozmówcy. Tom Hardy z tym szerokim wachlarzem emocji radzi sobie zaskakująco dobrze i trzeba przyznać, że udało mu się udźwignąć ciężar roli, na której przecież bez przerwy skupia się cała uwaga widzów. Hardy nie ma bowiem na ekranie żadnego partnera, na którego mógłby reagować i który zdjąłby z niego choć część presji. Pozostali bohaterowie filmu są zaledwie głosami w słuchawce – choć są to głosy wyjątkowo mocne i za ich pomocą udało się nakreślić niezwykle realne i pełnokrwiste postaci. Sukces tego filmu w dużej mierze tkwi właśnie w trafnie dobranej obsadzie – i choć poza Hardym oraz znanym z Sherlocka Andrew Scottem nie znajdziemy tu głośnych nazwisk, praktycznie każdy członek ekipy zapracował na zasłużone pochwały.
Jakkolwiek mogłoby się to wydawać zaskakujące, Locke naprawdę trzyma w napięciu przez całe 90 minut seansu. Akcja rozgrywa się w czasie rzeczywistym, czyniąc z widza mimowolnego towarzysza podróży Ivana Locke’a. Jesteśmy z nim przez cały czas, minuta po minucie śledząc rozwój wypadków. Można by powiedzieć, że razem z bohaterem usilnie próbujemy zapobiec kolejnym katastrofom… ale nie byłaby to do końca prawda. Uczucia widzów względem Ivana Locke’a (a także i pozostałych postaci) zmieniają się wraz z każdą wychodzącą na jaw informacją. Przez 90 minut dryfujemy pomiędzy sympatią, współczuciem, złością i mściwą satysfakcją, by w końcu zupełnie się pogubić w obliczu splątanego dramatu ludzkich historii.
W ostatecznym rozrachunku Locke okazuje się propozycją całkiem interesującą i wartą obejrzenia. Pomysł, który na papierze wyglądać może dosyć nudno i monotonnie, po umiejętnym przeniesieniu na ekran stał się naprawdę niezłym filmem, który powinien zadowolić widza lubiącego trochę pomyśleć. Wszystkim tym jednak, dla których film bez dziesięciu trupów i spektakularnych eksplozji jest stratą czasu – stanowczo odradzam.