Najpierw książka, potem film. Odstępstwa od tej zasady rzadko kiedy przynoszą coś dobrego. Bo też i rzadko kiedy ekranizacja na tyle jest dobra, żeby komukolwiek chciało się jeszcze sięgać po książkę.
Co prawda, podążanie za tą zasadą sprawia, że wciąż w kolejce do obejrzenia czeka na mnie całe mnóstwo interesujących filmów, których nie mogę zobaczyć, bo nie znajduję nigdy czasu, by najpierw zaliczyć książkę… Z dwojga złego lepiej jednak w tę stronę. Złamałam tę zasadę bowiem ledwie kilka razy w życiu, ale wszystkich żałuję do dzisiaj. Bo też i ogromnej motywacji teraz wymaga ode mnie sięgnięcie po coś, co niby już znam, a co na ekranie niespecjalnie mnie w dodatku zachwyciło. Co gorsza, jest wśród tych nieszczęsnych książek dobrych kilka klasyków literatury, które tym sposobem leżą przeze mnie nietknięte… A wszystko dlatego, że doczekały się marnych ekranizacji. I dlatego, że zaburzyłam święty porządek rzeczy. Najpierw książka, potem film.
Weźmy choćby takiego Doriana Graya z 2009 roku. Jak długo ten film powstrzymywał mnie przed sięgnięciem po książkę! Straszne, przerażające i karygodne. Ale czy ktoś mi się dziwi? Wszak film zabił wszystko, co w historii pana Graya było najlepsze. Gdzież jest piękność i urok w tym chłopcu grającym Doriana? Gdzież są w ogóle jego umiejętności aktorskie, tak przy okazji? Gdzie w lordzie Harrym błyskotliwość, humor, pociągający cynizm…? Nie ma! Colin Firth wydaje się w tej roli odrobinę śmieszny raczej, zamiast wzbudzać sympatię. A kogo jak kogo, ale to przecież właśnie Harry’ego czytelnicy zdają się lubić najbardziej.
A te zmiany w fabule? Czy to komuś było potrzebne? Czy one w ogóle mają jakiś sens? Na dobrą sprawę z filmu Olivera Parkera niewiele tak naprawdę wynika. Nawet jeśli jego głównym celem było (jak można podejrzewać) dodanie do całej historii odrobiny jeszcze mroku czy szokowanie odważnymi scenami, to ta sztuka też mu się nie udała. Dorian Gray ani przez moment nie szokuje, ani też nie jest prawdziwie mroczny. Jedyne właściwie, co się panu Parkerowi udało tym filmem osiągnąć, to koszmarna wręcz antyreklama dla książki.
A przecież Oscar Wilde ma do zaoferowania świetny tekst, pasjonującą historię, ukryte znaczenia, głębię, piękny styl… Oderwać się od Portretu Doriana Graya nie można. Po co mu nieustannie wbijać nóż w plecy kolejnymi nieudanymi ekranizacjami?
1 komentarz
(wróciłam! 🙂
Też baaardzo często przed obejrzeniem filmu powstrzymuje mnie tylko to, że nie przeczytałam książki… Ale uważam, że warto poczekać.
Ja w swoim życiu obejrzałam tylko jeden film, który był lepszy niż książka, na podstawie której został zrobiony. Były to „Smażone zielone pomidory”. Polecam : )
Komentarze zostały wyłączone.