Shang-Chi czyli wejście smoka w MCU

by Mila

Wiecie, czego jeszcze brakowało w MCU? Porządnego fantasy. Niby były już fantastyczne światy, byli czarodzieje i wiedźmy, było mnóstwo science fiction – ale kawałek prawdziwie magicznego, klimatycznego świata z jego własną mitologią, fauną i florą? Tego jeszcze Marvelowi nie udało się przekonująco zrealizować.* Tymczasem na ekranach kin gości właśnie Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni, film, którego zwiastuny obiecują nam szaloną jazdę autobusem bez hamulców pełnym kopaniny i efektownych sztuk walki – i który doskonale spełnia tę obietnicę, ale jednocześnie daje nam dużo więcej i otwiera uniwersum nie tylko na nowych bohaterów i nową kulturę, ale i zupełnie nowe światy. Jest tu dużo do odpakowania, więc brace yourselves, bo będzie długo i będą spoilery.

Tytułowy Shang-Chi to postać w Polsce kompletnie dotąd nieznana, a i w Stanach raczej nienależąca do głównego panteonu superbohaterów – choć pojawiająca się na kartach komiksów od 1973 roku. To pochodzący z Chin mistrz wszelkich sztuk walki i bohater z bardzo skomplikowaną historią rodzinną – jego ojciec jest szefem kryminalnego imperium (i jednocześnie potężnym osiemnastowiecznym czarownikiem), a choć sam Shang-Chi od małego wychowywany był na godnego dziedzica rzeczonego imperium i doskonałego zabójcę, sprzeciwił się ojcu i stanął po stronie dobra, próbując pokrzyżować ojcu plany i rozmontować rodzinny biznes. O komiksowym wcieleniu Shang-Chi pisałam szerzej w jednym z poprzednich tekstów – jeśli jesteście ciekawi jego backstory, kliknijcie tutaj po więcej.

Przeniesiona na ekran opowieść o Shang-Chi garściami czerpie z pierwowzoru, jednocześnie – jak to zwykle w Marvelu bywa – bardzo kreatywnie żonglując motywami z pokrewnych komiksów, stapiając ze sobą różne pomysły i postaci, i uwspółcześniając całość, by dało się ją wpasować jak brakujący puzzel w nieustannie rosnącą układankę umiejscowionego w XXI wieku uniwersum. I tak bardzo sprawnie zagrany przez Simu Liu tytułowy bohater rzeczywiście jest wyszkolonym na zabójcę dziedzicem kryminalnego imperium, ale zanim przyjdzie mu się skonfrontować z ojcem, próbuje raczej uciec i zostawić toksyczną przeszłość za sobą. A jego ojciec, w którego z niesamowitą charyzmą wciela się Tony Leung, w pewnym sensie jest starożytnym czarownikiem, choć bardzo inteligentnie uwspółcześnionym i przypominającym raczej szefa mafii z przydatnym potężnym magicznym gadżetem. Jednocześnie jest też Mandarynem, który w komiksach jest zupełnie odrębną postacią, a w MCU do tej pory pojawił się w Iron Manie 3 pod postacią uzurpatora karykaturalnie sportretowanego przez Bena Kingsleya (więcej o Mandarynie, ojcu Shang-Chi i Dziesięciu Pierścieniach również przeczytacie w tym tekście). Łącząc ze sobą te dwie postaci, dając bohaterowi wiarygodną motywację i uwspółcześniając w ten sposób zarówno ojca Shang-Chi, jak i Mandaryna, Marvel trochę się rehabilituje i naprawia swoje problematyczne podejście do azjatyckich bohaterów, którego, zwłaszcza w komiksach, przez dziesięciolecia nie brakowało. I ja ten zabieg bardzo szanuję, a nawet, teraz już wiedząc, dlaczego pewne rzeczy w Iron Manie 3 rozegrały się tak, a nie inaczej, wybaczam postać Trevora Slattery – zwłaszcza, że Marvel jego ustami w pewnym sensie rozlicza się z przeszłością.

Kadr z filmu <em>Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni</em>, reż. Destin Daniel Cretton, 2021.
Kadr z filmu Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni, reż. Destin Daniel Cretton, 2021.

Shang-Chi to pierwsza skoncentrowana wokół azjatyckiego bohatera produkcja Marvela – i to taka, która bardzo umiejętnie czerpie z kultur wschodu i z kultowych filmów kung-fu. Nie brakuje tu nawiązań do filmów Jackie’go Chana (a w układaniu choreografii walk maczali palce jego dawni współpracownicy) ani do takich klasyków jak Przyczajony tygrys, ukryty smok**, w którym zresztą też grała Michelle Yeoh, tutaj wcielająca się w ciotkę Shang-Chi. Przez większość filmu bohaterowie walczą wręcz, sprzedają sobie efektowne kopniaki, używają właściwie tylko broni białej – nawet magiczne pierścienie Wenwu zachowują się bardziej jak broń biała niż blastery czy komiksowa wersja pierścieni Mandaryna, które trochę przypominały Kamienie Nieskończoności. W dużej mierze Shang-Chi jest filmem akcji o sztukach walki – i zawiera jedne z najlepszych, jeśli nie najlepsze sceny walki w całym uniwersum Marvela.

Jednocześnie film garściami czerpie też z chińskiej mitologii i filozofii. Cały film jest przeniknięty ideą balansowania różnych stron swojej osobowości i swojego dziedzictwa, szukania równowagi między yin i yang, odnajdywania siebie pomiędzy sprzecznościami, jakie mamy w sercach. A kiedy nasi bohaterowie trafiają do pewnej ukrytej przed światem krainy, wchodzimy w tryb chińskiego fantasy i spotykamy w niej szereg magicznych stworzeń wprost wyciągniętych z chińskich wierzeń, od nowej maskotki Marvela, Morrisa, przez feniksy, lisy z dziewięcioma ogonami, konie z głowami smoków po… same smoki. Serio, czy spodziewaliście się prawdziwych, pięknych smoków w MCU? Ja się nie spodziewałam i jestem absolutnie zachwycona. Jeśli dobrze wsłuchać się w wypowiedzi bohaterów, można odnieść wrażenie, że ta fantastyczna kraina nie do końca leży w tym samym uniwersum, co Ziemia, jaką znamy – czy to kieszonkowy wymiar (tak sugerowałyby komiksy), czy jakiś świat-pomiędzy, czy jeszcze coś innego? Seriale czwartej fazy MCU i zapowiedziany sequel Doktora Strange’a pokazują, że Marvel ewidentnie bawi się tematem wieloświatów, równoległych linii czasowych, baniek rzeczywistości rządzących się własnymi prawami – i ja osobiście nie mogę się doczekać, w jaką całość złącza się ostatecznie te wszystkie koncepty.

Kitsune - biały lis z kilkoma ogonami. Kadr z filmu <em>Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni</em>, reż. Destin Daniel Cretton, 2021.
Kadr z filmu Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni, reż. Destin Daniel Cretton, 2021.

Jednocześnie pod tymi fantastycznie efektownymi warstwami Shang-Chi to przede wszystkim zaskakująco głęboka i poruszająca opowieść o rodzinie i cierpieniu. Marvel uwielbia motyw daddy issues, ale tutaj ten konflikt ojca z synem jest czymś znacznie więcej, niż mogliśmy się spodziewać. Przyglądamy się rodzinie w zasadzie w stanie rozkładu, w której każdy ma do każdego jakieś żale, w której jedno dramatyczne wydarzenie na zawsze naznaczyło życie wszystkich dookoła i pociągnęło za sobą szereg kolejnych nieszczęść. Mamy tu emocjonalnie niedostępnego ojca, pogrążonego we własnym cierpieniu i szukaniu zemsty za śmierć żony. Mamy dzieci pozostawione bez żadnego wsparcia – dziewczynkę opuszczoną przez wszystkich, chłopca od najmłodszych lat łamanego fizycznie i psychicznie, zmuszonego do zabijania. Lata zaniedbań, przemocy i dystansu zrobiły swoje, a jednak te relacje nie do końca umarły – i kiedy bohaterowie po latach spotykają się ze sobą, mogą się ze sobą ścierać i walczyć, ale jednocześnie w pokrętny sposób próbują tę rodzinę z powrotem poskładać. Motyw zmarłej żony i matki, której śmierć napędza działania reszty bohaterów, jest już w kulturze do granic możliwości oklepany, ale tutaj działa – i zarówno jej dotkliwa nieobecność, jak i dobro, które pozostawiła w sercach swoich bliskich, wyraźnie kształtuje relacje pomiędzy bohaterami, samych bohaterów i całą fabułę filmu. Gdzieś w prasie widziałam opinię, że Shang-Chi to właściwie love story – i tak jest, chociaż jest to love story, jakiego się nie spodziewaliśmy.

Tony Leung jako Wenwu i Fala Chen jako Jiang Li. Kadr z filmu <em>Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni</em>, reż. Destin Daniel Cretton, 2021.
Kadr z filmu Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni, reż. Destin Daniel Cretton, 2021.

Shang-Chi ma wiele świetnych elementów, ale najmocniej opiera się na dobrze wykreowanych postaciach. Ojciec głównego bohatera, Wenwu, z miejsca ląduje wysoko na liście najlepszych antagonistów Marvela – co z jednej strony nie jest szczególnie trudne, bo Marvel nie bardzo umie w złoczyńców, ale z drugiej potwierdza, że jeśli dać antagoniście trochę charakteru, charyzmy i dobrze rozpisaną motywację, może się stać najbardziej wyrazistą postacią w całym filmie. Thanos wybrał fatalne rozwiązanie dla problemu przerostu populacji i eksploatacji środowiska, ale jego motywacje i argumenty nie były pozbawiane racji. Killmonger poszedł w swoim słusznym gniewie na setki lat niewolnictwa i rasizmu zbyt daleko, ale jego wyjściowa ocena sytuacji i argumenty były solidne – na tyle, że wpłynęły na późniejsze postawy Czarnej Pantery. Tutaj to, co napędza Wenwu, jest bardziej intymne i osobiste niż ekologiczne czy społeczne – ale jest też dla widza z łatwością zrozumiałe i przekonujące. Bo przecież nietrudno jest zrozumieć doprowadzoną niemal do szaleństwa tęsknotę za miłością, która była właściwie jedyną dobrą rzeczą w długim i brutalnym życiu bohatera, wspartą dodatkowo nieco naiwnym przekonaniem, że jeśli tylko tę miłość uda się odzyskać, powróci też sielankowe rodzinne życie, a wszystkie krzywdy zostaną zapomniane. Być może to niesamowita charyzma i aktorstwo Tony’ego Leunga, ale ja kupuję nawet tę być może nieco naciąganą nagłą przemianę bohatera pod wpływem miłości.

Pozytywni bohaterowie też są, jak to się zgrabnie po angielsku mówi, relatable – i bardzo łatwo jest się z nimi utożsamić. Kiedy poznajemy Shang-Chi i partnerującą mu przyjaciółkę Katy (w tej roli świetna Awkwafina), widzimy trochę nieogarniętych życiowo trzydziestolatków, tkwiących w mało ambitnej pracy dużo poniżej swoich możliwości czy kwalifikacji, przesiadujących ze znajomymi w barach, śpiewających po nocach karaoke i na każdym kroku wysłuchujących od rodziny czy znajomych, że marnują sobie życie, zamiast wreszcie zacząć się zachowywać jak dorośli. Po dotychczasowych geniuszach, milionerach, królach i bogach z kosmosu takie urealnienie bohaterów to miła odmiana – i też chyba znak, że Marvel dość dobrze identyfikuje sporą część swoich odbiorców. Mnie trochę jakby zidentyfikował.

Katy i Shang-Chi w barze. Kadr z filmu <em>Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni</em>, reż. Destin Daniel Cretton, 2021.
Kadr z filmu Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni, reż. Destin Daniel Cretton, 2021.

Zdecydowanie na plus wypada też rola, jaka przypadła Awkwafinie. Bohaterowie co prawda utrzymują, że są tylko przyjaciółmi, ale potencjał na coś więcej widzi zapewne nie tylko filmowa babcia wypytująca ich o ślub – i jeśli potraktować postać Katy jako (być może przyszłą) „dziewczynę bohatera”, to Awkwafina wnosi tutaj sporo świeżości. Uwielbiam dziewczyny bohaterów w Marvelu, bo wszystkie, poza tym, że piękne, są inteligentne, kompetentne, wykonują ambitne zawody i zajmują ważne stanowiska – ale mimo wszystko one jednak są do siebie bardzo podobne, nie mówiąc już o tym, że od Pepper Potts po MJ większość wcielających się w nie aktorek pracowała kiedyś w zawodzie modelki, a wszystkie jak modelki wyglądają. Dotychczasowe „dziewczyny bohatera” w MCU to bardziej ktoś, do kogo aspirujesz i kim chcesz być, niż ktoś, z kim się utożsamiasz i w kim odnajdujesz siebie. Katy wydaje się znacznie bardziej „osiągalna” – choć sama Akwafina potrafi wyglądać olśniewająco, jej bohaterka na ekranie prezentuje się jak zwyczajna dziewczyna, za którą pewnie nie ogląda się każdy typ na ulicy, chodzi w zwykłych ciuchach, ma średnio ambitną pracę, jest raczej tą zabawną i wyluzowaną dziewczyną, której czasem zdarzy się powiedzieć coś głupiego, niż bohaterką przekomarzanek między Iron Manem i Thorem o to, czyja partnerka więcej osiągnęła i czy kierowanie wielką korporacją jest fajniejsze niż nagroda Nobla.

Shang-Chi mieści się tyle różnych rzeczy, motywów i gatunków, że film ma dosyć nierównomierne tempo – ale chociaż rzeczywiście zdarzają się w nim przydługie sceny czy nieco zbyt wiele momentów retrospekcji, to „nierównomierne tempo” wcale nie musi oznaczać czegoś złego. Początek jest bardzo dynamiczny, a intensywna kopanina miesza się w nim ze świetnie rozpisanym humorem. Później akcja wyhamowuje, ale to jest potrzebne, żeby przed efektownym finałowym starciem dać nam czas na zrozumienie bohaterów i świata, do którego trafiliśmy. Musimy zwolnić, żeby pokazać, o co tak naprawdę toczy się stawka – i wbrew pozorom bardziej chodzi tu o emocjonalny ciężar decyzji podejmowanych przez bohaterów, niż o „tę straszną magiczną rzecz”, która się wydarzy, jeśli Wenwu nie zostanie powstrzymany. To zresztą sporo mówi o całym filmie, że nawet nawet w obliczu nadchodzącej zagłady świata i ataku zżerających dusze potworów, najbardziej skupiamy się na przeżyciach bohaterów i relacjach między nimi. Musimy zrozumieć, co tak naprawdę dotknęło tę rodzinę, co się w niej wydarzyło, co czuli poszczególni bohaterowie i jakie żale mają względem siebie – żeby finałowa konfrontacja między Shang-Chi i jego ojcem wybrzmiała jak należy. Film doprowadzi nas do momentu, w którym w rozdzierającej scenie bohater zda sobie sprawę, że jest tylko jeden, dosyć ostateczny sposób, by powstrzymać jego ojca. I żeby jego decyzja nie wypadła na ekranie tanio albo nie została ograna jakimś głupim zwrotem akcji, musimy dogłębnie tych bohaterów zrozumieć i pojąć ciężar ich pełnej przemocy i żalu relacji, w której pod warstwą emocjonalnego chłodu kryją się jeszcze jakieś resztki miłości. Musimy czuć, że po obu stronach ta konfrontacja to nie tylko dążenie do założonego celu czy wyrzucanie z siebie negatywnych emocji, ale też jakieś osobiste poświęcenie. I Shang-Chi doskonale nam te wszystkie emocje pokazuje.

Finałowa walka ojca i syna. Kadr z filmu <em>Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni</em>, reż. Destin Daniel Cretton, 2021.
Kadr z filmu Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni, reż. Destin Daniel Cretton, 2021.

Shang-Chi to jeden z tych niewielu filmów MCU, które są bardziej samodzielnym filmem niż odcinkiem filmowego serialu, dzięki czemu właściwie można by je obejrzeć z marszu, bez znajomości pozostałych produkcji Marvela… Chociaż naprawdę nie rozumiem, dlaczego ktokolwiek miałby to robić – nawet jeśli niektóre odcinki są bardziej „niezależne” niż inne, to mimo wszystko MCU jest jakąś formą serialu, a serialu, na litość Freyi, nie ogląda się od środka. Ale nawet przy całej swojej wyjściowej samodzielności Shang-Chi wpisuje się w MCU i chyba na dobre otwiera nam czwartą fazę – scena po napisach i badanie natury tytułowych magicznych pierścieni wyraźnie zarysowuje coś dużego, co na pewno powróci w kolejnych filmach.

Nie prowadzę żadnego swojego rankingu najlepszych filmów MCU – bo kocham je wszystkie i nawet, jeśli któreś kocham trochę bardziej (#teamKapitanMarvel), to trudno to uszeregować w rankingu… Ale muszę przyznać, że zarówno podczas początkowej części Shang-Chi, jak i już po wyjściu z kina, miałam gdzieś z tyłu głowy takie poczucie, że to chyba była jedna z topowych produkcji Marvela. I z tymi słowami was zostawię, bo już decydowanie za bardzo się rozpisałam – dajcie znać, jak wam podobało się wprowadzenie nowego bohatera do MCU!


*Tę rolę chyba miał pełnić Thor z 2011 roku… Ale trochę jakby mu nie wyszło.

**Czy możemy się pozachwycać tym, jak piękna była scena, w której po raz pierwszy spotykają się rodzice Shang-Chi?

Przeczytaj także:

1 komentarz

Małgorzata 20 października 2021 - 11:59

A dla mnie to raczej „typowy” a nie „topowy” film Marvela. Są tam elementy nowe i świetne, jak chociażby wspomniana przez Ciebie scena spotkania rodziców Shang-Chi (kocham <3 mogłabym ją oglądać bez końca) czy świetne walki w stylu Jackie’go Chana (moja ulubiona to ta w autobusie). Uwielbiam też postać Katy, bardzo fajna, taka "do polubienia", zwykła dziewczyna, której wystarczy dać szansę się wykazać (kocham moment "daj jej postrzelać"). Szanuję też postać ojca jako villaina, że dali mu jakąkolwiek motywację inną niż władza nad światem, chociaż brakowało mi w nim trochę autorefleksji, że być może to on się myli, skoro wszyscy go ostrzegają. No i koniec końców ostateczna walka mnie znudziła a ta rodzinna problematyka jak dla mnie nie za bardzo wybrzmiała. I mimo, że na seansie bawiłam się świetnie, to nie planuję więcej go oglądać 🙂

Komentarze zostały wyłączone.