Sezon burz: opowieść nie kończy się nigdy

by Mila

Problem na dziś: czy Sezon burz naprawdę jest po prostu bardzo dobry, czy też tęskniłam za wiedźminem tak bardzo, że sam jego powrót, sama jego obecność wystarczyła, by mnie zachwycić?

Odpowiedź na to pytanie nie jest i nie może być prosta. Bo też i nigdy nie dowiemy się, co bym o Sezonie burz powiedziała, nie mając za sobą długoletniej historii znajomości z Geraltem z Rivii.

Sezon burz ma w sobie właściwie wszystko, czego oczekujemy od wiedźmina i wszystko, do czego nas przyzwyczaił – niepowtarzalny klimat, cięty język, wartką akcję, sporą dawkę humoru. W dobrym i znanym stylu powracają moralne rozterki Geralta, życiowa filozofia Jaskra i delikatny, ledwo wyczuwalny, ale niezaprzeczalnie obecny zapach bzu i agrestu. Akcja powieści rozgrywa się bowiem jakiś czas po wydarzeniach z opowiadania Ostatnie życzenie, wciąż chyba jednak przed słynnym spotkaniem Geralta ze strzygą. Choć tak naprawdę, wnioskując po wybiegających w przyszłość o całe stulecie wstawkach z Nimue, Sezon burz ma nam uświadomić jedno: Wiedźmin był, jest i zawsze będzie, ponad czasem i przestrzenią, a opowieść o nim nie kończy się nigdy.

Fabuła Sezonu burz bywa miejscami równie gwałtowna, jak sam tytuł. Burzowa, burzliwa, pełna intryg, zniszczeń, igrająca z emocjami… Jednocześnie zaś trudno się pozbyć wrażenia, że to niemal gotowy materiał na scenariusz kolejnej gry. Stopniowe odkrywanie prawdy, dość zadaniowy bieg akcji… Być może wiedźmin był taki zawsze, tylko nigdy nie zwracałam na to uwagi. Ale czy możemy z całą pewnością wykluczyć jakieś wpływy…? Zawsze intrygowało mnie, czy Sapkowskiego przypadkiem nie kusi, by zasiąść przed komputerem i zamordować kilka potworów wiedźmińskim mieczem…

Nie ukrywam jednak, że jest w tej książce kilka rzeczy, które mnie niepokoją. Po pierwsze, coś się chyba stało z jej językiem. Nie jestem pewna, co dokładnie, ale w porównaniu z Ostatnim życzeniem, które odświeżałam sobie całkiem niedawno, coś się stało z pewnością. Odrobinę za dużo tu chyba współczesności i to nie do końca nawet ubranej w wiedźmińskie szaty i styl. Stanowczo za dużo wątków sądowo-prawniczych, a już wzmianka o tym, że Geraltowi „zajęli konto”… może i śmieszy, ale jakoś nie gra. Nie brak też głosów, że Sezon burz nie przynosi absolutnie nic nowego. Że wiedźmin robi dokładnie to samo, co zawsze – użala się nad losem swoim i świata, pakując się przy okazji ciągle w takie same związki z ciągle takimi samymi kobietami, którym jedynie kolor włosów, sukienek i zapach perfum się zmienia. Czy to wada czy zaleta, to już chyba zależy od odbiorcy. Ja Geralta uwielbiam dokładnie takiego, jakim jest, ze wszystkimi ponurymi refleksjami i idiotycznymi związkami, zwłaszcza że z kimkolwiek nie byłby akurat w łóżku, zapach bzu i agrestu i tak gdzieś w tle się jednak unosi.

sezon burz

Biorąc pod uwagę wymowę powieści, to wyraźne podkreślanie zawieszenia ponad czasem, można by się obawiać, że to ostateczne pożegnanie z wiedźminem i jego światem… Co, szczerze mówiąc, byłoby ze strony Sapkowskiego nieco okrutne, bo pożegnać się z Geraltem zdążyłam już dawno, a teraz, kiedy nagle i niespodziewanie powrócił, kiedy obudził wszystkie uśpione tęsknoty… miałby wracać tylko na tak krótką chwilę? Znów miałby mnie nieodwołalnie opuścić i pozostawić z niezaspokojonym apetytem na więcej? Toż to czyste okrucieństwo!

Nie podejmę się zgadywania, co też Andrzejowi Sapkowskiemu chodziło po głowie podczas pisania Sezonu burz i co chodzi mu po głowie teraz, kiedy wciągnął nas na nowo w świat, za którym tęskniliśmy. Nieważne, czy coś się kończy, czy coś się dopiero zaczyna – niewypowiedzianie wdzięczna jestem za ten niespodziewany prezent i za to, że autor wciąż pamięta. Tak o wiedźminie, jak i o nas.

Przeczytaj także: