Wszyscy chcą zagrać w Gwiezdnych Wojnach. W zasadzie się im nie dziwię, ale i nie wiem, czy to dobrze świadczy o Łotrze 1, że największą atrakcją było dla mnie wypatrywanie znajomych twarzy… Znajome twarze jednak są i w nowych Gwiezdnych Wojnach znajdziecie między innymi: tradycyjnie niezbyt lotnego Andersona z Sherlocka, ser Barristana Selmy z Gry o tron, a fani skandynawskiego kina wypatrzą też Faresa Faresa znanego choćby z Zabójców bażantów.
Nawet ludzie, którzy teoretycznie nie powinni już grać w tym filmie, i tak się w nim pojawiają. Nominacji do Oscara za efekty specjalne jeszcze wprawdzie nie ogłoszono, ale widzę tu pewien potencjał… Łotr 1 funduje nam bowiem ZNACZNIE odmłodzoną Carrie Fisher jako Leię wyciągniętą praktycznie z Nowej nadziei, ale to dopiero początek… spece od efektów postanowili też wskrzesić aktora, który od dwudziestu dwóch lat nie żyje i nie bardzo miał nawet okazję wyrazić zgodę na występ w nowym filmie… Szkoda, że takich cudów nie robiono przy kręceniu Harry’ego Pottera… Pierwszy Dumbledore był najlepszy.
Ale koniec tych dygresji. Może i tropienie znanych twarzy było najfajniejszą rzeczą dla mnie, ale istnieje cień szansy, że wy wolelibyście poczytać o całym filmie. Proszę bardzo.
Łotr 1 robi przede wszystkim jedną ważną rzecz: udowadnia, że można opowiedzieć jeszcze dziesiątki całkiem niezłych historii osadzonych w uniwersum Gwiezdnych Wojen – i to niekoniecznie poprowadzonych na jedno kopyto. To pierwsza z prawdopodobnie niezliczonych produkcji, jakie Disney wypuści pomiędzy „właściwymi” epizodami Star Wars. Historia trochę osobna i gdzieś na obrzeżach głównej narracji, ale cały czas ładnie przeplatająca się ze wszystkim, co już znamy. Chronologicznie znajdujemy się tuż przed wydarzeniami z Nowej nadziei, a film całkiem zgrabnie zahacza o wątki z oryginalnej trylogii. Udaje mu się nawet wyjaśnić jeden ważny szczegół, nad którym fani debatowali przez niemal czterdzieści lat… Ale nie, nie powiem wam jaki, bo jednym zdaniem streściłabym cały film.
Siłą Łotra 1 jest na pewno stonowanie tradycyjnego, czarno-białego podziału na dobro i zło. Tutaj wszystko rozgrywa się w moralnych odcieniach szarości, po stronie Imperium spotkamy ludzi, którzy przynajmniej próbują robić coś dobrego, by za chwilę natknąć się na rebeliantów, którzy w imię wyższego dobra nie raz ubrudzili sobie ręce i niejeden grzech mają na sumieniu. Rozmycie tej sztywnej granicy dobra i zła dodaje całej historii realizmu, pewnie też dodawałoby wiarygodności motywacjom poszczególnych bohaterów… gdyby tylko scenarzyści nie zapomnieli dopisać im paru kluczowych scen i duchowych przemian. Niby jest fajniej, bo wszystko takie mniej oczywiste i bliższe prawdziwej polityce… ale niektóre dziury w scenariuszu przydałoby się załatać.
Prawdopodobnie można było też trochę inaczej rozłożyć akcenty i rozplanować akcję… Pierwsza część filmu trochę się wlecze i stosunkowo szybko przestały mnie dziwić historie o ludziach, którzy ponoć na Łotrze zasnęli. Na szczęście końcówka nabiera tempa i serwuje świetne sceny wojenne – jak to ktoś ładnie powiedział: taki trochę Szeregowiec Ryan w odległej galaktyce.
Od zawsze siłą Gwiezdnych Wojen były dobrze napisane postaci. Taki na przykład Han Solo z miejsca stał się ikoną. Ale bohaterom Łotra 1 taki los raczej nie grozi. Najbardziej wyrazistą postacią tradycyjnie okazuje się być robot – doskonały i przede wszystkim skupiający w sobie praktycznie cały element humorystyczny K-2SO. Poza nim zobaczymy na ekranie całą plejadę postaci, które niby mają jakiś potencjał, ale czegoś im cały czas brakuje. Oprócz niewidomego wojownika prawdopodobnie nikt nie zapadnie wam w pamięć. Nawet główna bohaterka, Jyn Erso. Daisy Ridley jako Rey w Przebudzeniu Mocy momentalnie stała się nową ulubienicą nerdów. Ale Felicity Jones nie idzie w jej ślady – „nijaka” to chyba najlepsze słowo, którym można by opisać jej bohaterkę. Nawet Mads Mikkelsen nie za bardzo miał szansę się popisać…
Może więc dobrze, że film kończy się tak, a nie inaczej, a ostatnie minuty przypominają trochę festiwal pomysłów George’a R.R. Martina… To był całkiem niezły film, ale w obliczu braku porywających postaci nie powinniście się dziwić, że zabijam czas szukaniem na ekranie znajomych twarzy. Nie wiem jak wy, ale dla mnie w kinie istotne są emocje. Nawet jeśli w Gwiezdnych Wojnach ma mi je przynieść Anderson z Sherlocka.