Rzadko zdarza się, żebym po trzydziestu czy czterdziestu pierwszych stronach lektury mogła powiedzieć: to jest naprawdę dobra książka. A w przypadku Światła, którego nie widać Anthony’ego Doerra tak właśnie było.
Co prawda, kiedy podzieliłam się tą refleksją z Instagramem, dość szybko posypały się niepokojące głosy (sądząc po naturze zarzutów – chyba ze strony miłośników kryminałów) ostrzegające, że wkrótce boleśnie się rozczaruję i rozgryzę, kto jest kim i co będzie dalej. Książka Doerra z kryminałem ma jednak niewiele wspólnego. I nawet jeśli po pierwszych dziesięciu stronach albo nawet po nocie na okładce mogłam bezpiecznie zakładać, że drogi poszczególnych bohaterów w którymś momencie pewnie się przetną, nie wpłynęło to negatywnie na moje zadowolenie z lektury. Cieszę się, że tym razem zaufałam nie Instagramowi, ale ludziom, którzy dali Doerrowi Pulitzera. Bo to naprawdę była piękna książka. I na pięćdziesiątej, setnej, czterechsetnej i nawet na ostatniej stronie podobała mi się dokładnie tak samo.
Światło, którego nie widać (nie mylić z nowym filmem Fassbendera i Vikander!) to opowieść o ludziach, którym przyszło dorastać u progu drugiej wojny światowej. Z jednej strony mamy tu rezolutną, niewidomą dziewczynkę, która po utracie wzroku z pomocą opiekuńczego ojca uczy się na nowo funkcjonować i poznawać świat… dopóki wojna i Niemcy wkraczający do Paryża nie zmuszą jej do porzucenia wszystkiego, co znane i bezpieczne. Z drugiej strony – poznajemy ubogiego sierotę, zdolnego, wrażliwego, ambitnego chłopca, dla którego jedyną drogą ucieczki przed biedą i wyniszczającą pracą w kopalni staje się wstąpienie w szeregi Wehrmachtu. Z pozoru tak różni, oboje w tych niebezpiecznych czasach będą musieli odnaleźć swoją własną drogę.
Nietrudno się domyślić, że prędzej czy później ich drogi się przetną i że zaważy to na ich dalszych losach. Tym bardziej, że fabuła książki nie płynie liniowo, poznajemy jedynie fragmenty wydarzeń to z początku, to z końca albo ze środka wojny i dopiero z czasem te pojedyncze sceny jak puzzle zaczynają się układać w logiczną całość.
Nie czytałam uzasadnienia dla nagrody Pulitzera przyznanej Doerrowi, ale podejrzewam, że świetnie rozplanowana forma książki mogła tu mieć spore znaczenie. Rozdziały, czy jak kto woli: poszczególne elementy układanki są nie tylko bardzo krótkie, ale często bardziej niż nośnik fabuły przypominają zdjęcie albo subtelny zapis zmysłowych wrażeń bohaterów. Zwłaszcza kiedy towarzyszymy niewidomej dziewczynce, sceny wypełnione są dźwiękami, dotykiem, zapachem. Autor skrupulatnie i cierpliwie snuje opisy świata poznawanego przy pomocy zmysłów, które zwykle traktujemy co najwyżej jako miły dodatek do wzroku.
Piękny w książce Doerra jest też język. Z jednej strony chwilami wyrafinowany, z drugiej – bardzo przejrzysty. Krótkie, proste zdania dodają dynamiki nawet tym scenom, w których z pozoru niewiele się dzieje.
Książki o wojnie rzadko kiedy bywają subtelne. Jeszcze rzadziej bije z nich nadzieja i wiara w naturalną czystość i dobroć człowieka. A Światło między oceanami takie właśnie jest. Niezależnie od tego, ile pocisków wybucha bohaterom nad głowami czy jakie okropności przychodzi im przeżyć, Doerr stara się mówić o tym z wyczuciem. I na przekór brudowi, głodowi i przemocy stara się dostrzec w swoich bohaterach wrażliwość, pokazać, że nawet w ekstremalnych czasach ludzie potrafią wyciągnąć do siebie nawzajem rękę i obdarzyć się dobrocią.
To nie jest historia o wielkim bohaterstwie ani doniosłych czynach. To raczej opowieść o ludziach, którzy starają się przetrwać, nie zatracając przy tym swojego człowieczeństwa. Jest w tym dużo melancholii, ale i coś bardzo pokrzepiającego. Choć to książka, w której nie brakuje wielkich spraw i ważkich tematów, to jednocześnie jest to powieść bardzo kameralna – tak, jakbyśmy cały wielki świat próbowali poznawać, wyciągając przed siebie dłoń i zamykając oczy.
To bardzo ciekawa perspektywa. I choćby dla niej warto sięgnąć po powieść Doerra.