Przebudzenia to jedna z pierwszych książek napisanych przez Olivera Sacksa. Da się to zresztą wyczuć – podczas lektury nie mogłam się pozbyć wyobrażenia młodego człowieka, który właśnie obronił doktorat i nieświadomie upycha w każdym zdaniu tyle skomplikowanych terminów naukowych, ile tylko jest w stanie. Umiejętność mówienia do studentów po ludzku, zrozumiale i tak, żeby coś z tego wynieśli, przychodzi dopiero później, po latach praktyki – widać to doskonale na uczelniach i widać to także w stylu pisania Sacksa. Choć przyznać mu trzeba, że pisząc Przebudzenia celował bardziej w środowisko medyczne, niż w zaskakująco szeroką publiczność, jaka ostatecznie po książkę sięgnęła.
Nie chcę nikogo straszyć, ani tym bardziej zniechęcać, trzeba jednak przyznać szczerze – pod względem formalnym Przebudzenia przypominają trochę batalię z czytelnikiem. Albo wędrówkę po labiryncie. Z jednej strony dwie przedmowy i dwa wstępy – wszystkie najeżone terminami naukowymi, które niby nie są mi zupełnie obce, ale jednak w takiej ilości męczą niemiłosiernie. Z drugiej z kolei strony inna skrajność – niezliczone wprost zakończenia i podsumowania ocierające się chwilami o metafizyczny bełkot. Na dodatek, żeby nie było nudno, cały tekst, poczynając od wstępów, przez opisy przypadków, aż po zakończenie, usiany jest przerażającą po prostu ilością przypisów. Te właśnie przypisy zebrane pod koniec tomu zajmują 60 (!) stron malutką czcionką, niejednokrotnie zresztą są przydługie lub zawierają kolejne odniesienia – do dodatków będących osobnymi tekstami, które to dodatki z kolei mają swoje własne przypisy i tak dalej… Gdyby usilnie chcieć podążać za wyznaczaną przez maleńkie numerki kolejnością, nie raz i nie dwa można się zgubić, nie wspominając już o tym, że zupełnie traci się wątek. Bo jak tu go nie stracić, kiedy na dobre piętnaście minut odrywamy się od właściwego tekstu i skaczemy po przypisach? O ile z czytanie dodatków można sobie odłożyć na koniec, z przypisami sprawa wygląda już niestety inaczej – bez nich tekst sporo traci, a zaznajamianie się z nimi po zakończeniu lektury trochę mijałoby się z celem, wyrwane z kontekstu nie wnoszą już istotnej treści w odpowiednich momentach.
Forma, owszem, jest szalenie męcząca. Ale to nie ona jest w Przebudzeniach najważniejsza. Pod względem treści jest to książka niezmiernie istotna, ważna i przy tym zaskakująca. Dla treści Przebudzeń, dla głównej idei, którą Sacks chciał nimi wyeksponować, warto przebrnąć przez najtrudniejszą i najdziwniejszą nawet formę.
Centralne (choć nie najistotniejsze, jak się potem okaże) miejsce w przebudzeniach zajmuje l-dopa, substancja stosowana w leczeniu parkinsonizmu, którą Oliver Sacks zaaplikował niezwykłej grupie pacjentów – ludziom, którzy w młodości dotknięci zostali śpiączkowym zapaleniem mózgu, a ostatnie kilkadziesiąt lat spędzili zamknięci w szpitalu w stanie opisywanym jako chroniczny, beznadziejny, wegetatywny, przypominający śmierć. Z większością z nich od lat nie było żadnego kontaktu, pacjenci ci albo nie poruszali się wcale, albo nie byli w stanie zainicjować żadnego działania, całymi godzinami tkwili bez ruchu w fotelach, jak wielkie, upiorne lalki, a czas i rzeczywistość przepływały obok nich niezauważalnie. Mało kto skłonny był wierzyć, że ich umysły mogą jeszcze w ogóle funkcjonować.
Przebudzenia są bardzo dramatyczną historią i to dramatyczną na dwóch zupełnie różnych poziomach. Z jednej strony Sacks szczegółowo opisuje życie, chorobę i przebieg leczenia dwudziestu pacjentów, okoliczności, w jakich zapadli w przedziwny niebyt i niesamowite reakcje, wyzwolone przez „cudowny” lek, który w nagły, magiczny niemal sposób przywrócił ich do życia. Sacks podchodzi do każdego pacjenta jednostkowo, indywidualnie. Jako jedna z niewielu osób traktuje ich jak istoty ludzkie, jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne. Z uwagą śledzi ich odczucia wywołane nagłą poprawą stanu zdrowia i reakcje na świat, który zdążył się przecież drastycznie zmienić, podczas gdy oni przez lata pozostawali uśpieni. Z drugiej strony dramatyczne jest także położenie samego Sacksa. To on, jak bohater i wybawca, podał pacjentom magiczny lek i obudził ich do życia. I to on, nikt inny, stanął w końcu przed obliczem niesamowitej odpowiedzialności, kiedy okazało się, jakie l-dopa niesie ze sobą skutki uboczne, jak łatwo zamienia dopiero co odzyskane życie pacjentów w psychotyczne, pełne cierpienia piekło.
Wszystko w tej książce jest niesamowite. Niesamowite są historie pacjentów, niemal fantastyczne są ich reakcje na nowy lek, niezwykły jest też opór środowiska medycznego, które długo nie chciało uwierzyć w doniesienia Olivera Sacksa. I wreszcie sam Sacks jest niesamowity, niesamowicie ludzki, kiedy przywraca swoim pacjentom człowieczeństwo, dokłada wszelkich starań, by mogli żyć, funkcjonować i przede wszystkim czuć się po prostu NORMALNIE.
Wszystkim tym, którzy nie czują się na siłach zmierzyć z upstrzonym terminami naukowymi tekstem, polecam zacząć od fabularyzowanego filmu Penny Marshall opartego na Przebudzeniach, o takim samym zresztą tytule i ze świetnymi rolami Roberta De Niro i Robina Williamsa. Oczywiście, tak jak i chyba żadnej innej adaptacji w historii, tak i temu filmowi nie udało się uniknąć nieścisłości, przejaskrawień i innych mniej lub bardziej zamierzonych zmian. Wszystko to, co w Przebudzeniach najważniejsze, zostało jednak oddane w sposób bardzo wierny i odpowiedzialny. Sam film zresztą jest świetny, a Robert De Niro w roli pacjenta tak przekonujący, że Oliver Sacks, specjalista w temacie, w jednym z rozlicznych dodatków do książki przyznawał, że chwilami był święcie przekonany, iż aktor naprawdę ma atak albo wpadł w katatoniczny stan i że to zadziwiające, jak UKŁAD NERWOWY De Niro przystosował się do granej przez niego roli.
Zjawiska, które zobaczycie w tym filmie są absolutnie niewiarygodne. Ta niewiarygodność uderza już podczas czytania Przebudzeń, jednak kiedy patrzy się na nagle ożywających pacjentów, chodzących i mówiących, mimo że latami nie wykazywali żadnych oznak świadomego działania… Wrażenie jest piorunujące. Te diametralne zmiany w stanie pacjentów Olivera Sacksa są zdecydowanie najbardziej niewiarygodną rzeczą, z jaką miałam kiedykolwiek do czynienia. A naczytałam się już w czasie studiów i naoglądałam rzeczy naprawdę dziwacznych. W Przebudzenia nie sposób uwierzyć. Trzeba je zwyczajnie zobaczyć samemu.