Nigdy nie byłam specjalnym rusofilem. W zasadzie można by powiedzieć, że znacznie bliżej mi do rusofoba… Od dawna powtarzam, że z Rosji gotowa jestem przyjąć jedynie trochę literatury (bo na balecie się nie znam), a cała reszta tego dziwnego kraju albo mnie przeraża, albo przerasta moje zdolności pojmowania. A tu proszę. Wpadłam po uszy na widok agenta KGB.
Na swoją obronę mogę jedynie powiedzieć, że rzeczony sowiecki agent jest tak naprawdę młodym, pięknym i prawie dwumetrowym Amerykaninem. Pełną gębą – jego babcia pochodzi z Texasu.
Oto przed wami ON, Armie Hammer – człowiek, który przyćmił Supermana. I dobrze, bo Henry Cavill jest mocno przereklamowany.
Cała sprawa zaczęła się rzecz jasna od filmu Guya Ritchiego Kryptonim U.N.C.L.E. (aż dziw, że dystrybutor oszczędził nam W.U.J.K.A., to chyba jedyny przypadek, kiedy taki głupi tytuł naprawdę miałby sens). Choć Ritchie tym razem nie mierzy się z Arthurem Conanem Doylem, znów sięga po cudzą historię. Jego film to bowiem remake amerykańskiego serialu szpiegowskiego z lat sześćdziesiątych, o identycznym zresztą tytule. Nie mam zielonego pojęcia, czy był to dobry serial, ale to, co zrobił z nim Guy Ritchie, na pewno było dobre. Niezwykle miłe dla oka. I naprawdę całkiem zabawne.
Zaczyna się mocno, od pościgu po ulicach Berlina wschodniego. Potem jest już tylko ciekawiej: dwaj agenci szkoleni po przeciwnych stronach żelaznej kurtyny zostają zmuszeni do współpracy na rzecz „większego dobra” – muszą powstrzymać parę włoskich faszystów przed skonstruowaniem bomby atomowej. Tudzież przed zmuszeniem niemieckiego naukowca, by im tę bombę poskładał i uzbroił. A żeby w duecie panom nie było zbyt łatwo, muszą przy okazji mieć oko na młodą, piękną córkę rzeczonego naukowca. Dramat murowany… gdyby nie fakt, że to po prostu wstęp do zabawnej, szalonej jazdy bez trzymanki.
Kryptonim U.N.C.L.E. to nie jest film, który należałoby traktować śmiertelnie poważnie. Nie uświadczymy tu ani grozy, ani naburmuszonego milczenia Daniela Craiga. To raczej jedno wielkie nie do końca poważne puszczanie oczka do fanów kina szpiegowskiego. Od szaleńczego pościgu z udziałem trabanta i wartburga, przez Alicię Vikander tańczącą w stanie wskazującym, aż po Hugh Granta na wyjątkowo poważnym stanowisku (był już w końcu premierem, czemu nie dać mu jeszcze bardziej odpowiedzialnej roli) – wszystko w tej produkcji nabiera sensu i rumieńców dopiero, kiedy spojrzeć na W.U.J.K.A. z przymrużeniem oka.
I właśnie to radzę wam zrobić – a może się okazać, że dawno nie było wam w kinie tak miło, lekko i przyjemnie. Zwłaszcza, jeśli macie lekką fiksację na punkcie dwumetrowych twardzieli.