Po latach opowiadania filmowych historii głównie o mężczyznach zarówno DC, jak i Marvel mają już swoje kobiece superbohaterki na pierwszym planie – Wonder Woman i Kapitan Marvel dostały swoje solowe filmy, które wypadły całkiem dobrze, choć też nie bez wad. Ale jak wypada porównanie tych dwóch bohaterek? Która lepiej radzi sobie na ekranie? Jak każda z nich definiuje kobiecość i jak rozumie feminizm? Sprawdźmy!
Każda z nich była pierwsza
Nie da się ukryć, że to DC wygrało wyścig o to, kto pierwszy wprowadzi do kin superbohaterkę na pierwszym planie. Oczywiście mówimy tutaj o tej nowoczesnej fazie superbohaterskiego kina, która wystartowała wraz z początkiem obu kinowych uniwersów, kiedy wreszcie po latach prób i błędów (w większości błędów) oba studia (DC trochę mniej skutecznie niż Marvel, ale jednak) znalazły atrakcyjny sposób na poważne przedstawienie na wielkim ekranie herosów w pelerynach. Wcześniej Marvel miał swoją Elektrę, ale o niej się nie mówi, tak samo jak nie mówi się o wielu innych nieudanych ekranizacjach komiksów Marvela z tamtego czasu (pamiętacie Fantastyczną 4? Lepiej dla was, jeśli nie pamiętacie). Podobnie DC zdążyło wypuścić taką na przykład Kobietę-Kot, której nie znoszą wszyscy, od Halle Berry, która miała nieszczęście wystąpić w tej roli, aż po scenarzystów filmu. Co najmniej aż do 2008 roku i premiery pierwszego Iron Mana filmy superbohaterskie nie były zbyt poważanym gatunkiem – ani takim, który się szczególnie dobrze udawał, niezależnie od tego, o jakich bohaterach opowiadał.
Od czasów narodzin nowoczesnego kina superbohaterskiego to więc DC było pierwsze ze swoją Wonder Woman. Co zresztą jest dosyć ciekawe, zważywszy, że w długoletniej rywalizacji obu komiksowych gigantów to jednak Marvel uchodzi za firmę bardziej nowoczesną i postępową, a DC kojarzone jest raczej z konserwatywnym podejściem. Teraz jednak, kiedy Marvel dogonił swojego odwiecznego rywala, choć spóźniony, pod pewnymi względami też jest pierwszy – bo Kapitan Marvel konstruuje swoją superbohaterkę tak, jak do tej pory tego nie robiono. Ale po kolei.
Wonder Woman: spojrzenie z zewnątrz (ale nie do końca)
Wonder Woman przyjmuje taką perspektywę, która pozwala nam z dystansu spojrzeć na to, jak funkcjonują kobiety w naszym społeczeństwie. Mamy tu bohaterkę, która dorastała w świecie, którym rządzą kobiety – bo po prostu nie ma tam żadnych mężczyzn, są co najwyżej opowieści o Zeusie, Aresie i innych bogach. Dorastanie wśród Amazonek to dorastanie w atmosferze wolności – bez ograniczeń narzucanych tylko dlatego, że jesteś kobietą, i bez nierównego traktowania. Nawet więcej – trochę wręcz bez świadomości, że współistnienie dwóch płci może w ogóle pociągać za sobą takie konsekwencje.
Diana Prince patrzy na świat z perspektywy kompletnie wolnej od mężczyzn – co z jednej strony pozwala na bardzo humorystyczne ujęcie jej relacji z kapitanem Trevorem, a z drugiej sprawia, że postrzeganie ludzi przez pryzmat płci jest dla niej czymś trochę jednak dziwnym. To wszystko stwarza idealne wręcz warunki do obśmiania absurdalnych zasad rządzących życiem kobiet w Europie na początku XX wieku, a także pośrednio życiem współczesnych kobiet. Dla Diany to, że ma prawo się wypowiadać w ważnych sprawach, być liderką czy decydować o sobie, jest tak oczywiste, że nawet jej to nie zastanawia – nikt jej nigdy nie próbował tego zabraniać czy jej do tego zniechęcać, a już na pewno nie próbował tego robić ze względu na jej płeć. W tym kontekście nawet zachowanie w filmie jej kusego kostiumu powstałego w czasach, gdy głównym odbiorcą komiksów był mężczyzna i jakoś trzeba było mu „sprzedać” kobiecą bohaterkę, jest w pewnym sensie uzasadnione – nawet przez myśl nie przejdzie Dianie, że jest ubrana „niestosownie”, bo w jej świecie nikt kobiecego ciała nie traktuje w tak przeseksualizowany sposób, żeby odsłonięcie kawałka uda stanowiło sensację.
To spojrzenie z zewnątrz i obnażanie absurdów jest bardzo potrzebne. Jest potrzebne kobietom i małym dziewczynkom, które mogą w ten sposób poczuć, że mają rację i że ich ambicje i pragnienia wcale nie są jakimś wybrykiem natury, tylko to świat oszalał i próbuje im wmówić, że coś im nie wypada. Ale jest potrzebne także męskiej części widowni do uświadomienia sobie pewnych rzeczy – bo nie oszukujmy się, wielu mężczyzn żyje sobie w beztroskiej nieświadomości jak Diana wśród Amazonek i nie myśli, że gdzieś obok ludzie doświadczają świata w zupełnie inny sposób i że nie jest to świat pełen akceptacji.
Tyle tylko, że choć Wonder Woman robi świetną robotę w pokazywaniu tych absurdów, to jednocześnie jej bohaterka paradoksalnie jest ucieleśnieniem stereotypów na temat kobiet. I studio trochę tym robi swojej bohaterce krzywdę. Nawet jeśli Diana potrafi skopać tyłek niemieckim żołnierzom i bogowi wojny, to wciąż sprawia wrażenie bardzo delikatnej. Zawsze dla wszystkich jest przemiła i pięknie się uśmiecha. A gdy zostaje wyrwana ze swojego środowiska i trafia do nowego świata, jest tak absurdalnie zagubiona i nieporadna, że mężczyzna musi ją prowadzić za rękę. Ten wątek jest w zasadzie najbardziej oburzający, bo przecież Wonder Woman nie jest ostatnią życiową sierotą, żeby w nowym środowisku nie mieć kompletnie żadnego pomysłu na to, jak sobie poradzić – tym bardziej, że mówi chyba wszystkimi językami świata, a wycieczka z krainy Amazonek do Europy początków XX wieku to nie jest aż tak drastyczna zmiana realiów. Pozostaje jeszcze kwestia kusego kostiumu – o ile zachowanie go po to, by ośmieszyć naszą obsesję na punkcie kobiecego ciała, ma jakieś uzasadnienie, to „zbroja” Wonder Woman zaczyna wyglądać trochę niedorzecznie w brudnych, zimnych okopach pierwszej wojny światowej, zwłaszcza, kiedy wszyscy mężczyźni obok niej są opatuleni w ciężkie płaszcze.
Oczywiście, że nie ma nic złego w tym, że ktoś jest miły, lubi się uśmiechać albo nosić krótkie spódniczki. Ale upchanie w jednej postaci tylu stereotypowo kobiecych cech jest trochę podejrzane. Trochę to wygląda tak, jakby Diana Prince wyszła ze świata, w którym nie ma seksizmu, by perfekcyjnie wejść w rolę przygotowaną przez dominująco męski przemysł filmowy. Dobra, pozwolimy ci być silną i poprowadzić do walki oddział facetów, ale trzeba to czymś zrównoważyć, żeby nie wystraszyć publiki. Być może te obawy miały jakieś swoje uzasadnienie – wystarczy posłuchać, jak bardzo część widzów oburza teraz Kapitan Marvel i to, że kobieta ma być najpotężniejszą postacią MCU. Może łatwiej byłoby tym ludziom zaakceptować jej moce, gdyby była przy okazji trochę sierotą. Albo chociaż ubierała się bardziej „dziewczyńsko”.
Wonder Woman była ważną bohaterką w ważnym i w gruncie rzeczy udanym filmie. To nie był film bez wad, niekiedy absurdalnych, ale spełnił swoją rolę, zainspirował dziewczynki na całym świecie i miał bardzo solidne przesłanie. Pokazał, że „typowo kobiece” wartości jak miłość czy współczucie mogą napędzać akcję blockbustera równie dobrze, jak tradycyjne „męskie” motywy – i to dobrze, bo takich filmów też potrzebujemy, nie wszystko musi się kręcić wokół zemsty albo dążenia do władzy. To był film pełen kontrastów, po części bardzo sprawnie i świadomie wykorzystywanych do budowania pewnego rodzaju feministycznej narracji, ale chwilami chyba też niezamierzonych i trochę ten film ograniczających – bo ta bohaterka i ta historia miały jeszcze większy potencjał.
Gdybym miała posłużyć się metaforą, powiedziałabym, że Wonder Woman jako film była trochę jak te kobiety, które W RAMACH patriarchatu i cały czas grając według męskich reguł, próbują ugrać dla siebie jak najwięcej przestrzeni i sprawczości – i w zupełności to szanuję, bo bardzo często na tym właśnie polega bycie kobietą w tym społeczeństwie. Być może jak na tamten moment w historii kina superbohaterskiego to był właściwy krok. Być może od tego należało zacząć. Ale nie będę ukrywać, że chociaż Wonder Woman miała wokół siebie solidny girl power i zrobiła mi cieplutko na serduszku, to jednak czekałam jeszcze na coś więcej. I na szczęście w końcu się doczekałam.
Kapitan Marvel: spojrzenie od środka (ale nie tylko)
Wonder Woman patrzyła na nasz świat z zewnątrz i z pozycji kogoś, kto nigdy wcześniej nie miał do czynienia z seksizmem czy choćby podcinaniem skrzydeł ze względu na płeć – ale nie oszukujmy się, mało która z nas ma ten komfort wzrastać w środowisku, które nie daje nam odczuć, że coś jest dla nas nieosiągalne ze względu na płeć. Dorastanie w świecie, który podcina ci skrzydła i ignoruje twój głos i twoje potrzeby, wymaga podwójnej siły: w pierwszej kolejności do przezwyciężenia własnych, zaszczepionych przez otoczenie wątpliwości (Może rzeczywiście się nie nadaję? Może to naprawdę nie jest miejsce dla kobiet?), a potem do radzenia sobie z wszechobecnym oporem, kiedy jednak postanowimy sięgać po swoje. Dopiero Kapitan Marvel daje nam główną bohaterkę, która w 100% tę drogę rozumie. I to też jest bardzo potrzebne, bo pozwala się z nią utożsamiać i czyni ją bardziej „osiągalną”.
Carol Danvers ma okazję do „podziwiania” tego systemu od środka – i to w czasach, kiedy kobieta w wojsku była jeszcze większym dziwadłem niż teraz. Przeszła długą drogę pełną głosów, że się nie nadaje i że nie powinna się wychylać. I ta droga, jak dla większości z nas, zdaje się nigdy nie kończyć – bo nawet kiedy już wszystkim udowodnisz, że jesteś wystarczająco dobra, by zostać wojskowym pilotem albo strzelać laserami z rąk, zawsze znajdzie się jakiś obcy typ, który będzie cię próbował sprowadzić do dekoracji umilającej mu dzień uśmiechem.
Ale Kapitan Marvel nie jest filmem o udowadnianiu, że jesteśmy wystarczająco dobre. Chociaż Carol Danvers zaczyna wewnątrz systemu pełnego dyskryminacji (a sam film zaczyna od wywołania seksistowskiej dyskusji w mediach), to głównym motywem jest tutaj symboliczne wyjście ponad to wszystko. Carol Danvers nie szuka dla siebie miejsca wewnątrz narzuconych kobiecym bohaterkom standardów – nie wpada do kategorii bohaterki ani seksownej, ani miłej i uśmiechniętej (co nie znaczy, że nie da się jej lubić!), ani tym bardziej zagubionej i nieporadnej. Ona też, podobnie jak Diana Prince, zostaje wyrwana ze swojej codzienności i trafia w nowe środowisko, ale nikt nie musi jej tam prowadzić za rękę. Nie czeka, aż ktoś jej zacznie ten nowy świat tłumaczyć. Wykorzystuje to, co ma i co wie, żeby znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Po swojemu – ale sobie radzi i to całkiem sprawnie. Tak jak miliony kobiet każdego dnia muszą sobie radzić z różnymi nieprzewidzianymi sytuacjami, nie czekając, aż ktoś im powie, co mają robić.
Film jako całość też nie jest do końca idealny i miał potencjał na więcej, ale tę jedną rzecz robi naprawdę dobrze: choć zaczął od kontrowersyjnej dyskusji, prowadzi narrację w taki sposób, żeby odrzucić wojnę płci i wznieść się ponad to wszystko. Twórcy nie konstruują bohaterki w odniesieniu do mężczyzn – ani na zasadzie kontrastu, ani wedle ich oczekiwań, ani też nie każą jej z nimi walczyć (przynajmniej nie w ramach wrogości wobec kogoś innej płci). Wręcz przeciwnie, dają filmowi bardzo równościowe i pokojowe przesłanie – w drugiej części filmu wyraźnie widać, że obok potrzeby wyrwania się spod wpływu innych, Carol podobnie jak Dianę, też napędza współczucie i chęć niesienia pomocy.
Kapitan Marvel jest w swoim filmie w naturalny sposób „na miejscu”. Patrząc na nią, nie ma się poczucia, że to coś niecodziennego albo ekscentryczna ciekawostka na zasadzie „taka urocza kobietka, a tak się dobrze bije, niesamowite!”. Prawdopodobnie dlatego, że nie wpycha się w nią stereotypowych wyobrażeń o kobietach, tylko pozwala jej się w pierwszej kolejności być ciekawą istotą ludzką, która przy okazji jest kobietą – a nie kobietą, której wolno być wojowniczką, bo jest superwyjątkową córką bogów. To też jest przesłanie potrzebne kobietom i małym dziewczynkom: że to w porządku być sobą i nie gonić za tym, by spełniać oczekiwania wszystkich dookoła albo cokolwiek im udowadniać.
Gdybym miała się tu posłużyć metaforą, Kapitan Marvel jako film byłaby tą kobietą, której nie wystarcza znalezienie dla siebie miejsca wewnątrz systemu, bo wystarczająco boleśnie doświadczyła, co ten system potrafi robić z ludźmi. I dlatego wyciąga do nas rękę, zapraszając, żebyśmy wspólnie rozwalili obowiązujące zasady od środka i w ich miejsce zbudowali sobie taki świat, w którym wszyscy będziemy się czuli jak w domu.
Samotność vs wspólnota kobiet
Mogłoby się wydawać, że z tych dwóch bohaterek, to Wonder Woman ma większą wspólnotę z kobietami – w końcu wychowywała się wśród Amazonek, podczas gdy Kapitan Marvel na pierwszy rzut oka wygląda na bardziej samotną ze swoją karierą w męskim środowisku i problemami z pamięcią i tożsamością. A tymczasem na ekranie bardziej rozbudowane więzi z kobietami ma Kapitan Marvel – przede wszystkim dlatego, że w ogóle ma z kim je mieć.
Oba filmy są na swój sposób kobiece, oba na pierwszym planie mają wyrazistą główną bohaterkę – ale w przypadku Wonder Woman mniej więcej na tym kończy się udział kobiet w filmie. Po początkowej sekwencji w świecie Amazonek, odkąd tylko Diana Prince wkracza do „naszej” rzeczywistości, staje się jedyną kobietą, która ma na ekranie jakiekolwiek znaczenie – a często w ogóle jedyną kobietą na ekranie. Zasadniczą część filmu spędza wyłącznie w towarzystwie mężczyzn, trochę jak jedyna Smerfetka w całej wiosce pełnej Smerfów. To bardzo podkreśla jej wyjątkowość – ale tym samym trochę czyni z niej nieosiągalny wyjątek potwierdzający regułę, pokazując, że Wonder Woman wprawdzie może być silna, zdeterminowana i wspaniała, ale to się wcale nie przenosi na inne kobiety.
Kapitan Marvel natomiast nie próbuje udawać, że Carol Danvers jest jedyną ogarniętą kobietą w okolicy. W tym świecie kobiety nie stanowią tła – tylko zgodnie z prawdą połowę populacji. Carol nie funkcjonuje w próżni – jej świat poza żołnierzami Kree, szpiegami Skrulli i agentami T.A.R.C.Z.Y. zaludniają też wyraźnie zarysowane postaci kobiece. Przyjaciółka, mentorka, dziewczynka, która podziwia Carol, Minn-Erva, która niespecjalnie ją lubi – na drugim, trzecim czy czwartym planie każda z tych kobiet ma swoją małą historię i swoje ambicje albo przynajmniej charakterystyczne cechy. I to też jest ważne. Bo nie wystarczy pokazywać, że pojedyncze kobiety są super i coś znaczą. Wszystkie jesteśmy super. I każda z nas jest na swój własny sposób ważna.
Pojedynek bohaterek
Wonder Woman i Kapitan Marvel aż proszą się o porównywanie ich historii i analizowanie tego, jak same bohaterki zostały skonstruowane. Ale tak naprawdę nie ma sensu ustawiać ich w opozycji do siebie – bo nie ma też żadnego logicznego powodu, dla którego miałyby ze sobą walczyć. Obie są potrzebne. Obie wniosły do kina superbohaterskiego coś, czego w nim do tej pory nie było. Obie były ważnymi krokami dla swoich studiów i bardzo ważnymi filmami dla żeńskiej części publiczności. I jestem pewna, że jedna nauczyła się czegoś od drugiej – w Marvelu na pewno analizowano to, co nie do końca zagrało w Wonder Woman i zastanawiano się, jak można by temat ugryźć lepiej. Niewykluczone, że teraz DC też wyciągnie wnioski i oszczędzi swojej bohaterce niepotrzebnych niezręcznych wątków. I to też byłoby całkiem dobre przesłanie – bo w końcu w rywalizacji nie musi chodzić o to, żeby pognębić przeciwnika… Można i warto potraktować ją jak motywację do tego, żeby stawać się coraz lepszymi. Albo w ogóle zrezygnować z rywalizacji i nawzajem się wspierać, biorąc przykład z cudownej Gal Gadot i jej przesłania poniżej. I z tym siostrzanym przesłaniem was dzisiaj zostawię. Peace, love & girl power!
Tekst powstał w ramach cyklu Tydzień z Kapitan Marvel (11–17 marca 2019).
O Kapitan Marvel piszę jeszcze tutaj:
⭐ Kim jest Kapitan Marvel i jak zmieni MCU
⭐ (Super)bohaterka, na jaką czekałyśmy
⭐Wyżej, dalej, szybciej… a jakby tak samo – recenzja Kapitan Marvel
⭐ Kapitan Marvel i jej rola w Avengers: Endgame
⭐ Od Pepper Potts do Kapitan Marvel – kobiety w MCU
⭐ Purrfect flerken – o co chodzi z kotem Kapitan Marvel?
⭐ Dziewczyny na ekrany – bohaterki Marvela, które chcę zobaczyć w MCU
5 komentarzy
Z tych dwóch filmów i z tych dwóch bohaterek mimo wszystko bardziej polubiłam Wonder Woman. Do Carol wciąż nie jestem w pełni przekonana i do jej historii również… na pewno nie mogę zdzierżyć tego, że jest aż tak potężna; ma w sobie niezmierzone pokłady Mary Sue i to mnie denerwuje. Jest takim Supermanem, tylko że o innej płci, a ostatnimi laty ten bohater DC denerwuje prawie wszystkich. Kapitan Marvel zdaje się nie mieć wad, poza tym, że jest cholernie uparta i wyniosła.
Natomiast wadą Diany jest właśnie to jej zagubienie i potrzeba wprowadzenia jej w nowy świat. Można się z nią utożsamić na tym polu, bo która z nas nie była kiedykolwiek zagubiona i nie potrzebowała wsparcia? I tak jak Steve gra tu rolę „wprowadzającego”, tak w pewnej części odegrał ją Nick Fury w „Kapitan Marvel”.
Co do uśmiechu, uprzejmości i dobroci oraz pewnej delikatności Wonder Woman, nie potraktowałam tego jakoś stereotypowo. Wręcz przeciwnie, cieszyłam się, że z naszych największych atutów, czyli współczucia i uśmiechu, stworzono broń – bo Wonder Woman też dzięki temu tak wiele zdziałała. Nie musimy sięgać po męskie „narzędzia zwycięstwa”: powagę, wyniosłość, agresję, nieograniczoną dumę i pewną oziębłość, by zwyciężać. W „Kapitan Marvel” czułam się, jakby pokazali to w inny sposób. W sposób przedstawiający, że kobieta może zwyciężyć o ile przybierze pewne cechy męskie…
Cieszę się, że Kapitan Marvel pojawiła się w MCU, ale utożsamiam się z nią jedynie na polu jej wspomnień i relacji z Yon-Roggiem, gdy mówili jej, że czegoś nie umie i że nie da sobie rady. Potem jakby nie wyczuwałam w niej jakiegoś pierwiastka ludzkiego… i przez dużą część filmu nieźle się nudziłam, czekając tylko aż pojawi się Goose lub Talos albo aż Nick powie coś ciekawego. Wciąż jednak mam nadzieję, że moja sympatia do Kapitan Marvel wzrośnie w Avengers: Endgame, o ile zmniejszą jej poziom MarySueizmu…
Myślę, że sporym problemem naszej kultury jest właśnie ta dosyć sztuczna polaryzacja cech i sztywny podział na „męskie” i „kobiece”. Ani kobiety, ani mężczyźni to nie są jednorodne grupy. Są mężczyźni zdecydowani, i są zagubieni. Tak samo jak i kobiety bywają i zdecydowane, i zagubione. Większość ludzi pod względem poszczególnych cech wcale nie plasuje się na krańcach kontinuum, tylko gdzieś pośrodku. To są zwyczajne ludzkie cechy, tylko z jakiegoś względu przyjęło się, że jedna z nich bardziej przystoi mężczyznom, a druga kobietom. A tymczasem każdy z nas jest mieszaniną rozmaitych cech w rozmaitym natężeniu ? ja tam na przykład jestem uparta, poważna i wyniosła, ale nie czuję się z tego powodu jakoś specjalnie męska ani mniej kobieca.
Kino rozrywkowe lubi sztywne schematy i stereotypy, lubi kategoryzować swoich bohaterów, bo tak się łatwiej pisze historie, a kontrasty dobrze wyglądają na ekranie ? ale to też buduje trochę szkodliwe wrażenie, że ludzie też powinni się tak sztywno dzielić na kategorie. Myślę, że „problem” z Kapitan Marvel polega na tym, że ona nie wpada do tej typowej „kobiecej” kategorii. Ale podobnie nie wpada tam cała masa zwyczajnych kobiet, które z jakiegoś względu nie mieszczą się w stereotypie, i to wcale nie sprawia, że są męskie. Nie chciałabym żyć w świecie, w którym jedynym wzorcem kobiecości jest Wonder Woman 😉 Jesteśmy różne i chciałabym, żebyśmy jak najczęściej były różne także na ekranie. A co do zagubienia ? samo bycie trochę zagubionym w nowej sytuacji może być naturalne. Ale jak dla mnie w tym filmie to już osiągnęło absurdalny poziom, nie przypominam sobie w tej chwili innego bohatera dowolnej płci, który w takiej sytuacji byłby równie clueless. Ale może to dlatego, że mam obsesyjną potrzebę radzenia sobie ze wszystkim sama 😉
Z tymi cechami podzielonymi na męskie i żeńskie to rzeczywiście mogłam się trochę pomylić, ale nawet z psychologicznego i fizycznego punktu widzenia to jesteśmy w pewien sposób „zaprogramowani”. I tak kobietom jednak bliżej do dobroci i współczucia, a mężczyznom to agresji i oschłości.
Gdyby tak pomyśleć to Wonder Woman można by utożsamiać z ideałem kobiety: piękna, kochana, odważna, mądra, umie skopać tyłki i jeszcze może i chce wyrażać swoje zdanie 😉 Gdyby tak pomyśleć to Kapitan Marvel jest bliżej do zwykłej kobiety, ale ta jej nieograniczona moc Mary Sue psuje cały efekt :/
Też chcę, żeby w kinie będzie jak najwięcej różnych bohaterek 😀 Czekam na Czarną Wdowę i wciąż mam głęboką nadzieję, że moja marvelowska ulubienica Scarlet Witch też coś dostanie.
Pamiętajmy o jednym – „jednym z naszych atutów” jest generalizacją. Ja jestem kobietą i cieszę się z takich kobiet, jak Carol Danvers, bo ni w ząb nie utożsamiam się z Wonder Woman. Ani nie jestem specjalnie delikatna, ani nie czuję się zagubiona w świecie, który mnie otacza, tylko zazwyczaj sama chcę sobie ze wszystkim poradzić. Chciałabym być też bardziej uparta i bardziej pewna siebie, zero we mnie kokieterii i mam duże pokłady sarkazmu i autocynizmu w sobie. Nie zgadzam się więc z mówieniem o cechach z założenia męskich i damskich.
Wonder Woman z jej naiwnością i nieporadnością mocno mnie rozczarowała. Zdecydowanie jestem #teamcaptainmarvel i jej „nie muszę nic nikomu udowadniać”
Komentarze zostały wyłączone.