Kadr z filmu Avengers: Infinity War, reż. Anthony i Joe Russo, 2018.

Pierwsze wrażenia z Avengers Infinity War [BEZ SPOILERÓW]

by Mila

To nie będzie recenzja najnowszego filmu Marvela Avengers: Infinity War. Bo żadnej recenzji nie dałoby się tutaj napisać bez spoilerów. Tu każde słowo ma znaczenie i potencjalnie mogłoby zepsuć komuś seans. Dlatego w tym tekście ograniczam się tylko do bardzo luźnych wrażeń z seansu. Okropnie dużo chciałabym wam powiedzieć, ale od tego będzie osobny wpis. Tutaj udało mi się dokonać niemożliwego i opowiedzieć co nieco o Infinity War bez żadnych spoilerów – nie znajdziecie tu żadnych fabularnych informacji, których nie widzieliście w trailerze. Enjoy!

Geniusz ORGANIZACYJNY

Od początku było wiadomo, że Infinity War nie będzie mieć zbyt dużo czasu ekranowego na jednego bohatera… bo istotnych postaci jest tam chyba z 40… milionów. Czapki z głów, bo jakimś cudem udało się te wszystkie wątki poskładać w jedną, spójną całość. Już samo to jest gigantycznym osiągnięciem. To nie jest tylko jeden wielki superbohaterski reunion. Infinity War jest ukoronowaniem 10 lat i 18 filmów, niezliczonych wątków, które zgodnie prowadziły właśnie do tego momentu. Bezpośrednio wynika z rzeczy, które działy się w poprzednich filmach, wprost nawiązuje nawet do wypowiedzi, które padły gdzieś po drodze z ust bohaterów. Absolutnie nic nie jest tu przypadkowe i oglądając ten film czujemy, że absolutnie nic w całym MCU też przypadkowe nie było. Wszystko jest dokładnie na swoim miejscu. I to, nie bójmy się tych słów, jest osiągnięcie epokowe. Zakres tego ogromnego i różnorodnego przedsięwzięcia, jakim jest MCU, i sposób, w jaki to wszystko jest skrupulatnie realizowane, nie ma sobie równych. To jest film w swojej kategorii po prostu genialny – i to nie tylko dlatego, że sam jest dla siebie osobną kategorią.

Kadr z filmu Avengers: Infinity War, reż. Anthony i Joe Russo, 2018.

Kadr z filmu Avengers: Infinity War, reż. Anthony i Joe Russo, 2018.

Przesyt, niedosyt i… równowaga

Ale oczywiście są też konsekwencje tej nieporównywalnej z niczym innym skali. Ilość wątków i bohaterów, pomiędzy których trzeba podzielić czas ekranowy, siłą rzeczy przekłada się na to, że niektóre rzeczy muszą być potraktowane skrótowo. Nie ma czasu na elaboraty ani na przypominanie, kto jest kim. Każda z miliona postaci musi dostać swoją scenę, każdy wątek jakoś musi zostać jeśli nie domknięty, to zasygnalizowany. Wątpię, żeby dało się to zrobić lepiej, niż zostało to zrobione, nie wydłużając filmu trzykrotnie. Przy swoich założeniach Infinity War jest filmem zrealizowanym prawdopodobnie perfekcyjnie. Ale też dość naturalne jest to, że widz, który od lat inwestuje mnóstwo emocji w poszczególnych bohaterów, może odczuwać pewien niedosyt, kiedy ta czy inna postać pojawia się w zasadzie tylko na chwilę, a wątki, które będą nas prześladować po nocach, uderzają z pełną siłą, ale odrobinę brakuje im czasu, żeby do końca wybrzmieć. Jeszcze nie przetrawiliśmy jednej sytuacji, ba, nawet bohaterowie jej nie przetrawili, a już mierzymy się z kolejną. Odczuwamy jednocześnie przesyt, niedosyt i jakąś przedziwną równowagę, kiedy to wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku. Ten film jest jednocześnie osobną, zamkniętą całością, otwartą na dalsze wydarzenia połówką, bo przecież jesteśmy dopiero na półmetku tego widowiska, ale jest też ukoronowaniem 10 lat opowiadania historii i 18 filmów, bez których nie docenimy jego pełnej wymowy i emocje nie dotkną nas tak, jak powinny. Jeśli ktoś zapyta was, czy może iść na Infinity War, nie znając przynajmniej części poprzednich produkcji Marvela, powiedzcie mu, że oszalał i jest ignorantem.

Thor wyrasta na ulubieńca (i wychodzi z friendzone)

Przyznaję – nigdy jakoś szczególnie nie lubiłam Thora. Jego pierwszy solowy film był w porządku, chociaż nie porywał, drugi… nie należał do najlepszych. A sam Thor był, owszem, uroczy i sympatyczny, ale bardzo patetyczny i jakiś taki… jednowymiarowy. Jeśli Thor przechodził jakąś przemianę, to bardzo opornie, dopiero Ragnarok wszystko zmienił. W pierwszej chwili byłam Ragnarokiem trochę skonsternowana – ale po czasie myślę, że to najlepsze, co mogło się Thorowi przydarzyć. Twórcy spojrzeli na bohatera trochę inaczej, zdjęli z niego nadmiar napompowanych mięśni i pozwolili wreszcie na to, żeby naturalny talent komediowy i poczucie humoru Chrisa Hemswortha przebiły się przez tę postać. Dość powiedzieć, że dwie najzabawniejsze sceny w Ragnaroku (ta z wężem i ta z get help) były w dużej mierze improwizowane. Marvel świetnym castingiem i osobowościami aktorów stoi, więc to aż dziwne, że Chris dopiero teraz naprawdę przebija się spod tej warstwy mięśni i patosu… Ale odkąd się przebił, zmiana jest wyczuwalna – i w Infinity War jeszcze bardziej wyraźna. Thor nie tylko stał się bohaterem dużo fajniejszym, ale też dużo przeszedł, bardzo wiele stracił i cały ten bagaż teraz przez niego przemawia, nawet w najdrobniejszych gestach czy pozornie lekko wypowiedzianych zdaniach. Zmiany w tej postaci są tak pozytywne, że już podczas seansu okrzyknęłam go w myślach moim nowym drugim ulubionym bohaterem. I tak, wreszcie po 7 latach po raz pierwszy mam minicrusha na Chrisa Hemswortha.

"Kadr

Thanos rządzi

Nie ma co ukrywać, MCU niejednokrotnie miało problem z przekonującymi czarnymi charakterami… Ale nie tym razem. O nie, nie tym razem. Thanos jest postacią… niesamowitą. Złożoną, zaskakująco dobrze zagraną, niejednoznaczną, pełną sprzecznych emocji. Nawet jeśli wydaje nam się psychopatą, to jednak ma wyraźną i wbrew pozorom niepozbawioną sensu motywację, nie robi niczego „bo tak”, tylko uparcie dąży do (w swoim mniemaniu) altruistycznego celu. Są momenty, kiedy się go boimy, są takie, kiedy go rozumiemy, są takie, kiedy chcielibyśmy go zrównać z ziemią, i takie, kiedy mu współczujemy. Słyszałam już niejedną osobę, która po wyjściu z kina mówiła, że jej ulubioną postacią w Infinity War wcale nie jest Kapitan Ameryka, Hulk czy Iron Man… tylko właśnie Thanos. I wcale się tym ludziom nie dziwię, bo to chyba był najbardziej złożony złol, jakiego pamiętam od… tak dawna, że nawet nie umiem doprecyzować.

Dużo pięknych ludzi, dużo pięknych Chrisów

To, że w MCU jest pełno pięknych ludzi, na tym etapie chyba już nikogo nie dziwi. Ale teraz oni wszyscy znajdują się obok siebie. I są piękniejsi niż zwykle. O dziwo, nikt nawet nie musiał się specjalnie rozbierać, żeby poziom piękna wzrósł o jakieś 300%. Wystarczyło, żeby Kapitan Ameryka zapuścił brodę i zmężniał, Thor za to zrzucił nieco włosów i mięśni, a Tony Stark… no cóż, dalej był Tonym Starkiem. Na pierwszym, drugim i dziesiątym planie – wszędzie ładni bohaterowie płci, ras i gatunków wszelakich. Aż szkoda, że ten film nie był nieco dłuższy, bo przy takim obłożeniu postaciami większość z nich pojawia się bardziej w ramach cameo niż jakiegokolwiek sensownego wątku… Ale i tak – poziom piękna trudny do opisania.

Kadr z filmu Avengers: Infinity War, reż. Anthony i Joe Russo, 2018.

Kadr z filmu Avengers: Infinity War, reż. Anthony i Joe Russo, 2018.

Spider-Man jest przeuroczy

I rozczulający. I zabawny. I taki kochany. I taki… stanowczo zbyt młody, żeby go wciągać w sam środek apokalipsy. Tu nie ma co za wiele mówić… Tom Holland jest jednym z najlepszych odkryć Marvela. Tak jak Robert Downey Junior po prostu JEST Iron Manem, tak Tom JEST swoją wersją Spider-Mana. Najlepszą z możliwych. Domagam się więcej Spider-Mana!

Dziwne związki jednak się udają

Nigdy nie przypuszczałabym, że Paul Bettany i Elizabeth Olsen mogą stanowić przekonującą parę… a potem Marvel zatrudnił ich oboje i wypuścił zwiastun Infinity War. Nie powiem, miałam pewne wątpliwości, bo wątki miłosne w takich filmach to czasem śliska sprawa… Ale skubani naprawdę do siebie pasują. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, cały ten film jest podszyty miłością i jej różnymi obliczami – ale temat jest tak sprytnie ograny, że nawet największym marudom nie powinno to przeszkadzać.

Kadr z filmu Avengers: Infinity War, reż. Anthony i Joe Russo, 2018.

Kadr z filmu Avengers: Infinity War, reż. Anthony i Joe Russo, 2018.

Dużo humoru

Jak na film, nad którym nieustannie unosi się widmo wielkiej zagłady, Infinity War jest obrazem zaskakująco bardzo i zaskakująco często zabawnym. Komediowe momenty wytchnienia są w ten cholernie stresujący film wplecione tak dobrze, że ani nie są dziwne, ani nie wybijają z rytmu. Pozwalają za to na chwilę wypuścić powietrze z płuc i na pół sekundy zapomnieć, że stoimy w obliczu wielkiej katastrofy. Humor jest tu naprawdę precyzyjnie wykorzystany, a już te momenty, kiedy dochodzi do starć rozrośniętych ego poszczególnych bohaterów, są po prostu nie do podrobienia. Zwłaszcza słowny pojedynek dwóch Chrisów – złoto. Chyba idę do kina jeszcze raz. Choćby dla tych momentów.

Emocjonalny rollercoaster

Przygotujcie się na to, że ten film jest stresujący. Bardzo. I to w fizyczny sposób – po prostu siedzicie w kinie cali napięci i rozedrgani. Nie wiem, czy ktoś tu podpatrywał jakieś techniczne zabiegi z Dunkierki (bo byłam zbyt przejęta, żeby je zauważyć), czy to po prostu strach o bohaterów, których uwielbiamy od 10 lat, tak bardzo działa… Ale poczucie zagrożenia i napięte nerwy będą wam towarzyszyć przez większość seansu Infinity War. Całkiem możliwe, że będziecie ocierać łzy, wstrzymywać oddech,  zastygać w bezruchu, podskakiwać w fotelu, bezgłośnie zaklinać rzeczywistość (ja zaklinałam) – takiej dawki emocji nie było w Marvelu już dawno. A całkiem możliwe, że nie było jeszcze nigdy. Widzowie co prawda trochę dzielą się na tych, których stresowała przede wszystkim pierwsza część filmu, i na tych, których stresowała przede wszystkim druga… ale niezależnie od tego, do której grupy traficie, przygotujcie się na nerwówkę i wzruszenia. Ten film was zniszczy. Dwa dni po seansie stres dalej jeszcze ze mnie nie zszedł.

"Kadr

Najlepsze i najgorsze możliwe zakończenie

Spokojnie, nie będzie spoilerów. Ale końcówka filmu naprawdę jest jednocześnie najgorszym i najlepszym, co mogło się tam wydarzyć. Rozwiązaniem jednocześnie odważnym i zachowawczym. Prawdopodobnie podzieli fanów. Ja co prawda rozegrałabym to wszystko nieco inaczej, ale po pierwszym odruchowym „yyyyy, nieeeee…” z każdą chwilą coraz bardziej doceniam zamysł i to, jak finał wpisuje się w całe MCU, w uniwersum komiksowe, i jakie mniej lub bardziej nieoczywiste konsekwencje będzie niósł za sobą dla kolejnej części. Im więcej o tym myślę, tym bardziej mi się podoba.

Nie szukajcie spoilerów

Serio. Nie róbcie tego. Nie psujcie sobie seansu. Czy kieruje wami ciekawość, czy strach o losy ukochanych bohaterów – nie szukajcie spoilerów. Rozumiem wasze motywacje, zwłaszcza strach… Wiecie, jakaś część mnie chyba bardzo chciałaby być drugim wcieleniem Pepper Potts i na samą myśl o tym, że ktoś mógłby zrobić kuku Tony’emu, mam palpitacje serca… Spędziłam więc kilka godzin przed seansem, żyjąc na krawędzi, kręcąc się po internecie i mając cichą nadzieję, że jakiś spoiler ukoi moje skołatane nerwy… Ale to było głupie. Nie róbcie tego. Żaden spoiler nie przygotuje was na to, co zobaczycie. Poza tym – obok spoilerów prawdziwych, są w sieci także bardzo wiarygodnie wyglądające fałszywki od złośliwych ludzi. Nie ma sensu na to patrzeć. Po prostu idźcie do kina. Już. Teraz. Zaraz.

Kadr z filmu Avengers: Infinity War, reż. Anthony i Joe Russo, 2018.

Kadr z filmu Avengers: Infinity War, reż. Anthony i Joe Russo, 2018.

A propos spoilerów – pod tym tekstem obowiązuje fabularna CISZA. Chętnie dowiem się, jakie są wasze ogólne wrażenia, ale w imieniu wszystkich, którzy jeszcze nie zdążyli dotrzeć do kina, proszę o jedno: nie zdradzajcie tu ŻADNYCH szczegółów fabuły. Osobny tekst z bardzo szczegółowym omówieniem filmu i masą spoilerów jest już w przygotowaniu, więc na pewno dowiecie się, co dokładnie myślę o poszczególnych wątkach i rozwiązaniach. Cierpliwości. A jeżeli coś was rozsadza od środka (mnie rozsadza, I feel you) i koniecznie chcecie to z siebie wyrzucić, możecie ewentualnie zostawić komentarz na Facebooku, KONIECZNIE odpowiednio wykropkowany na sto linijek, żeby nikomu nie zaświecić w oczy spoilerem. Ale tutaj Thanos i Mila żądają milczenia!

Przeczytaj także: