Gdyby ustawić w rzędzie wszystkie bohaterki klasycznych baśni Disneya, to prawdopodobnie Bella z Pięknej i Bestii dowodziłaby feministyczną rewolucją wśród księżniczek. Jest proaktywna, inteligentna, samodzielna, dąży do wiedzy i pochłania jedną książkę za drugą… A przede wszystkim nie czeka z założonymi rękami (albo wręcz: nieprzytomnie leżąc na katafalku), aż pojawi się piękny książę i siła jego miłości ją uratuje. Problem w tym, że o ile sama Bella wyłamuje się ze schematów, to cała reszta jej historii i kontekst, w którym bohaterkę osadzono, podąża dokładnie tymi samymi utartymi ścieżkami wtłaczania dzieciom w głowę wątpliwych wartości i przekonań.
O feminizmie w kontekście Pięknej i Bestii mówiło się sporo przy okazji premiery aktorskiej wersji baśni z naczelną feministką młodego pokolenia aktorek Emmą Watson w roli głównej. Emma wszem i wobec w wywiadach ogłaszała, że podczas pracy nad filmem naciskała na to, by jeszcze bardziej podkreślić samodzielność bohaterki i jej pęd do wiedzy. Chciała uwypuklenia tego, jak Bella kocha książki, chciała, by jej bohaterka była pełnoprawną wynalazczynią, a nie tylko asystentką swojego ojca. I to akurat udało jej się osiągnąć. Emma ponoć konsultowała nawet swoją wersję Pięknej i Bestii z pisarką i legendą feminizmu Glorią Steinem – by upewnić się, że film zawiera odpowiednie przesłanie.
I dopóki mówimy o samej postaci Belli, to przesłanie nawet udało się przemycić. Ale jeśli tylko spojrzymy na szerszy kontekst, sprawy nie wyglądają już tak różowo. Pomijam już fakt, że ta historia w dużej mierze bardziej niż o miłości jest o czymś na kształt syndromu Sztokholmskiego… bo to przecież takie kompletnie normalne, że jak ktoś cię więzi w wieży, to się w nim zakochujesz. Naturalna kolej rzeczy, nie?
Ale mój największy problem z Piękną i Bestią to kwestia skali. Owszem, film pokazuje nam, że kobieca bohaterka może być silna, proaktywna, inteligentna, samodzielna… Ale równocześnie na każdym kroku bije nas po głowie przesłaniem, że… to wyjątek potwierdzający dużo mniej pochlebną dla kobiet regułę. Bella jest przecież TAKA WYJĄTKOWA, jedna na milion, jest wręcz dziwadłem na tle innych kobiet w tej opowieści – i nie trzeba się tego domyślać, naszpikowane synonimami słowa „dziwna” teksty piosenek wprost nam o tym mówią. No bo która normalna kobieta czyta, zamiast stać przy garach albo przebierać w strojnych sukienkach? Która normalna kobieta marzy o czymś więcej, niż tylko o tym, by zdobyć najprzystojniejszego faceta w okolicy? Bella to chodzące dziwadło i wyjątek – może i pochlebny, ale co to mówi o reszcie kobiet?
Piękna i Bestia może i wykonuje całkiem niezłą robotę, jeśli chodzi o usamodzielnianie bohaterki. Ale jednocześnie podkreśla sztuczne podziały pomiędzy byciem inteligentną i niezależną a lubianą. Wynosząc pod niebiosa intelekt Belli i jej WYJĄTKOWOŚĆ, automatycznie klasyfikuje resztę kobiet jako nudne idiotki. Dzieli kobiety na dwie kategorie – i każe nam się opowiedzieć po jednej ze stron. Zamiast łączyć i budować mosty, tak naprawdę pogłębia stereotypy. A przecież chyba nie o to chodzi w feminizmie i działaniu na rzecz równości…
Naprawdę nie wątpię w to, że twórcy, a już na pewno Emma Watson, mieli dobre intencje. Może nawet zrobili jakiś malutki krok naprzód. Ale zanim zaczną sobie gratulować feministycznej rewolucji w Disneyu, może warto spojrzeć na trochę szerszy kontekst… Bo pomimo dobrych intencji to dalej jest opowieść bardzo daleka od ideału.