Nigdy nie sądziłam, że to napiszę, ale… czas pogadać o macierzyństwie i reprodukcyjnych decyzjach kobiet. A konkretniej – o tym, jak ten temat jest przedstawiany w popkulturze, która przez wszystkie przypadki odmienia radości, problemy i dramaty matek i potencjalnych matek, ale podejrzanie milczy na temat tych kobiet, które świadomie i otwarcie decydują się matkami nie być. Bohaterki, które rezygnują z macierzyństwa i na ekranie otwarcie mówią o tym, że nie widzą dzieci w swojej przyszłości, a potem konsekwentnie żyją zgodnie ze swoją decyzją, są w popkulturze trochę jak Yeti – niby część z nas jest przekonana, że gdzieś na pewno takie istnieją, ale w praktyce mało kto je widział. [Tekst jest analizą – zawiera spoilery do różnych produkcji].
Temat posiadania dzieci lub ich braku jest zazwyczaj w kulturze ogrywany na kilka podstawowych sposobów. Są kobiety, które po prostu mają dzieci i nikt nie zastanawia się nad tym, co myślą na ten temat. Są kobiety, które chciały mieć dzieci i je mają. Są kobiety, które chcą mieć dzieci, ale ich nie mają – są bezpłodne albo samotne i nie mogą znaleźć odpowiedniego partnera (jak do pewnego momentu Bridget Jones). Są matki adopcyjne (Monica z Przyjaciół czy Charlotte z Seksu w wielkim mieście), są matki samotnie wychowujące dzieci. Są kobiety, które miały dzieci, ale teraz są w żałobie. Są kobiety, które na razie nie są gotowe lub na razie nie mają dzieci, ale nie wykluczają takiej możliwości w przyszłości (jak Jane z Dziewczyn nad wyraz, która zamraża swoje jajeczka). Są kobiety, które mają wątpliwości, ale i tak w końcu mają dzieci (Bernadette z Teorii Wielkiego Podrywu). Są kobiety, które zachodzą w ciążę z zaskoczenia (Rachel z Przyjaciół) albo w wyniku gwałtu i stają przed dylematem – a i tutaj te z nich, które decydują się jednak tego dziecka nie mieć, zazwyczaj decydują się go nie mieć w tym konkretnym momencie i tych konkretnych okolicznościach, a nie dlatego, że w ogóle im z dziećmi nie po drodze. Są kobiety, którym siłą odebrano możliwość decyzji – jak bezpłodna Czarna Wdowa z Marvela, która najwyraźniej uważa się z tego powodu za potwora, albo jak bohaterki, które zmusza się do bycia w ciąży (cały koncept Opowieści Podręcznej). Są wreszcie i te złe, okrutne kobiety, które dzieci mają, ale ewidentnie nie powinny były ich mieć – ot, choćby Adora z Ostrych przedmiotów.
To wszystko są bardzo istotne tematy i warto opowiadać o takich bohaterkach. Ale praktycznie wszystkie te opcje zakładają, że kobieta albo dzieci ma, albo chce je mieć. A tymczasem w samej Polsce według badań Uniwersytetu Opolskiego przytaczanych przez MamaDu około 6-10% par dobrowolnie decyduje się na życie bez potomstwa. Całkiem możliwe, że co dziesiąta kobieta, którą spotykasz, nie chce mieć dzieci. Na Zachodzie te odsetki są jeszcze wyższe. Gdzie są te wszystkie pary i te wszystkie kobiety w filmach i telewizji? (Przypominam, że mówimy o produkcjach i bohaterkach, które w jakikolwiek sposób odnoszą się do macierzyństwa lub jego braku – to coś jednak trochę innego niż tylko pokazanie na ekranie bohaterki, wokół której nie kręcą się dzieci, jeśli kompletnie nic nie wiemy na temat jej reprodukcyjnej historii i stosunku do nich).
Dziwny przypadek Penny Hofstadter
Ten popkulturalny brak kobiet otwarcie bezdzietnych z wyboru uderzył mnie podczas nadrabiania ostatnich sezonów Teorii Wielkiego Podrywu. Kiedy w 12 sezonie Penny oświadczyła, że nigdy nie chce mieć dzieci i nie widzi ich w swojej przyszłości, pomyślałam, że to takie świeże i że dawno czegoś takiego w rozrywkowej telewizji nie widziałam. Kiedy w obliczu patrzących na nią jak na wariatkę koleżanek i naciskającej rodziny dalej konsekwentnie powtarzała, że to nie jest droga dla niej, byłam gotowa wychwalać ten serial pod niebiosa… Ale wtedy nadszedł ostatni odcinek i scenarzyści dowalili Penny niespodziewaną ciążę. Nie kłopocząc się przy tym poświęceniem choćby pół sekundy na pokazanie jej przejścia od postawy „nigdy nie chcę mieć dzieci i nie będę ich mieć” do „jestem w ciąży i jestem szczęśliwa”.
Z całym szacunkiem dla scenarzystów, ale może ktoś im powinien wyjaśnić, że nieplanowana ciąża to nie jest magiczne zaklęcie, które automatycznie uszczęśliwia wszystkie kobiety, nawet te, które jeszcze przed chwilą absolutnie nie chciały mieć dzieci. Dla niektórych to może być największy koszmar, jaki są w stanie sobie wyobrazić. Dla innych to będzie stresujący moment poważnych decyzji. Na pewno znajdą się i takie, które po pierwszym szoku zareagują radością albo przynajmniej jakimś procesem myślowym, który ostatecznie do radości doprowadzi – ale to raczej będzie proces myślowy nieco bardziej skomplikowany niż pstryknięcie palcami. I wypadałoby go pokazać, jeśli przez cały sezon buduje się bohaterkę o kompletnie innych przekonaniach niż te, z którymi kończy ostatni odcinek. Kobiety zmieniające zdanie też są ważnym tematem, ale tylko pod warunkiem, że pokazuje się drogę, jaką przechodzą od punktu A do punktu B. A nie bezmyślnie ucina temat, wysyłając szkodliwy i niesprawiedliwy przekaz, jakoby bezdzietne z wyboru kobiety tak tylko gadały, a na końcu i tak bez zastanowienia będą rodzić dzieci.
Gdzie się podziały bezdzietne kobiety?
Po tym żenującym doświadczeniu z finałowym sezonem Teorii Wielkiego Podrywu zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle znam w popkulturze jakieś przykłady kobiet, które dobrowolnie decydują się nie mieć potomstwa, a potem konsekwentnie idą przez życie zgodnie z tą decyzją. I przez dłuższą chwilę miałam kompletną pustkę w głowie…
Potem pomyślałam o Claire Underwood – ona mówiła o tym otwarcie w House of Cards, a nawet potrafiła celnie i z klasą się odgryźć, kiedy pytano ją, czy nie żałuje swojej decyzji. Ale wszyscy, którzy widzieli finałowy sezon House of Cards, doskonale wiedzą, że i Claire wyłamała się z roli reprezentantki bezdzietnych kobiet, kiedy tylko ciąża zaczęła jej się politycznie opłacać. Później pomyślałam o Robin Scherbatsky z Jak poznałem waszą matkę, która nigdy nie pałała specjalną sympatią do dzieci. Ale ona z kolei okazuje się bezpłodna, więc ostatecznie możliwość dokonania wyboru zostaje jej jednak ograniczona – w pewnym momencie bohaterka wprost mówi, że mimo iż nie planowała dzieci, dobrze było mieć tę opcję, w razie gdyby zmieniła zdanie. W końcu przyszła mi do głowy adaptowana setki razy historia królowej Elżbiety I, ale w jej przypadku bezdzietność wynika chyba przede wszystkim z faktu odrzucenia małżeństwa jako takiego, czy to z powodów osobistych, po tym jak napatrzyła się na to, co jej ojciec robił ze swoimi kolejnymi żonami, czy to politycznych jako zagrażającego jej władzy i suwerenności.
Tak naprawdę ostatecznie znalazłam tylko dwie znane mi bohaterki, wobec których nie mam żadnego ALE… Samantha Jones z Seksu w wielkim mieście – z jej bardzo swobodnym stylem życia i gotowością do urządzania imprez pod hasłem HURRA, NIE MAM DZIECI. I Brianna z Grace i Frankie, która dzieci nie planuje, ale zgadza się, żeby jej partner użyczył spermy innej parze. Chociaż akurat ten serial jeszcze się nie skończył, więc nie ręczę za dalsze wybory scenarzystów.
Skoro więc pamięć (albo znajomość nieskończonych odmętów popkultury) mnie zawiodła, czas zwrócić się do zbiorowej mądrości użytkowników internetu. Otwarcie deklarujące chęć życia bez dzieci bohaterki pojawiają się rzekomo w serialach Supergirl (Maggie), Kroniki Seinfelda (Elaine, serial skończył się 20 lat temu), Good doctor (Jessica Preston), Chirurdzy (Cristina Yang)… i to by w zasadzie było na tyle po dwóch godzinach szperania w anglojęzycznym internecie. Łącznie mamy więc 6 bohaterek – całkiem nieźle, nie? Nie. Biorąc pod uwagę, że w samych tylko Stanach w ostatnich latach wychodzi jakieś 500 seriali rocznie, trudno tu mówić o prawdziwej reprezentacji.
Poza tym, pozostaje jeszcze kwestia tego, w jaki sposób pokazywane są takie bohaterki – a często nie są to „typowe” wzorce ciepłej, empatycznej, kobiecej kobiety, która potrafi stworzyć udaną relację z partnerem. Często takie kobiety mają silne osobowości i są indywidualistkami, co zalicza im się na plus – ale równocześnie mają bardzo dużo „męskich” cech i zainteresowań (jak u Robin Scherbatsky), są zimnymi manipulantkami (jak Claire Underwood), mają problem z wyrażaniem uczuć i budowaniem relacji z ludźmi (jak Brianna z Grace i Frankie) albo prowadzą bardzo swobodny i negatywnie oceniany społecznie tryb życia, zmieniając partnerów jak rękawiczki (jak Samantha Jones). Zupełnie, jakby „zwyczajna” kobieta nie mogła zdecydować, że nie jest jej po drodze z dziećmi. Cały czas gdzieś w tle czai się niewypowiedziana sugestia, że poza brakiem potomstwa te kobiety „zawodzą” też na innych polach kobiecości.
Oczywiście wymykające się stereotypom postaci kobiece same w sobie są popkulturze bardzo, ale to bardzo potrzebne. Ale to podejrzanie częste wrzucanie wszystkich odmienności do jednego worka strasznie upraszcza rzeczywistość i paradoksalnie zamiast burzyć stereotypy, utrwala społeczne przekonania o tym, że z bezdzietnymi kobietami coś jest po prostu nie tak. Bardzo bym sobie życzyła, żeby bezdzietność z wyboru nie była w popkulturze zarezerwowana wyłącznie dla tych bohaterek, które i tak są już z góry wystawione poza pewien nawias. Nie oswoimy tego zjawiska i nie zdejmiemy z niego łatki dziwacznej fanaberii, jeśli będziemy o tym mówić wyłącznie w kontekście kobiet, które i tak już odstają od reszty i nie chcą się dopasować także pod wieloma innymi względami.
Ale po co właściwie ta reprezentacja?
Zapytacie być może – ale po co właściwie bezdzietne z wyboru kobiety na ekranach kin i telewizorów czy na kartach książek? Wbrew pozorom popkultura naprawdę potrafi zdziałać cuda. Ludzie szukają w niej bohaterów podobnych do siebie, kogoś, z kim mogą się utożsamiać, odbicia swoich własnych problemów i postaw. Jeśli od zawsze większość serialowych czy filmowych bohaterów jest do ciebie podobna, nawet tego nie zauważasz i możesz sobie z tego nie zdawać sprawy. Ale dla niektórych grup społecznych taka reprezentacja jest szczególnie ważna i pomocna. Bo kiedy ty sama zmagasz się z poczuciem, że odstajesz od społeczeństwa, że najwyraźniej coś z tobą nie tak i że wszystkich zawodzisz, albo kiedy na każdym kroku ludzie dają ci odczuć, że nie akceptują tego, kim jesteś i jak chcesz żyć – pozytywny przykład kogoś takiego jak ty twoim ulubionym serialu sprawia, że nie czujesz się tak samotna. Masz wrażenie, że ktoś wreszcie cię usłyszał i próbuje cię zrozumieć. Że cię nie odrzuca, tylko akceptuje i pochyla się nad historiami, które ty i ludzie tobie podobni macie do opowiedzenia. I że te historie są równie warte opowiadania, jak historie ludzi o bardziej tradycyjnych życiowych ścieżkach.
Jak mówiła Maya Angelou – nie ma większej udręki niż noszenie w sobie nieopowiedzianej historii. Wszyscy chcemy zostać wysłuchani. Wszyscy chcemy mieć poczucie, że niezależnie od naszych cech czy życiowych wyborów jesteśmy pełnoprawnymi członkami społeczeństwa. Że ten świat należy też do nas i jest w nim dla nas miejsce. Jakkolwiek banalne by się to nie wydawało, popkultura jest ważnym wyznacznikiem takiej akceptacji. Potrafi oswajać całe masy z pomijanym dotychczas tematem, pozwala wybrzmieć zagłuszanym do tej pory historiom, daje poczucie przynależności i bycia zauważonym. Nigdy nie poczujesz się tak przyjemnie i bezpiecznie zwyczajna, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy zobaczysz prawdziwy, odarty ze stereotypów obraz samej siebie w popularnym sitcomie, komedii romantycznej czy superbohaterskim filmie.
Kobiety bezdzietne z wyboru bardzo takiej reprezentacji potrzebują – bo trudno powiedzieć, żeby współczesny, tak niby cywilizowany świat, był w stanie bez oceniania i oskarżania o egoizm czy wygodnictwo zaakceptować ich życiowe wybory. Kobiety w ogóle potrzebują w popkulturze jak najbardziej różnorodnej reprezentacji i szerokiego spektrum wzorców – dlatego pozwalam sobie zakończyć ten dość ponury tekst optymistycznym wyrażeniem nadziei, że w przyszłości doczekamy się na ekranach większej liczby bohaterek dokonujących „niestandardowych” wyborów życiowych… Tak, żeby te „niestandardowe” wybory życiowe też w końcu stały się czymś zupełnie zwyczajnym i akceptowalnym. Amen.
PS Chętnie przyjmę w komentarzach inne przykłady bezdzietnych z wyboru bohaterek, do których nie udało mi się dotrzeć.
PS2 W związku z tym, że ten temat często wywołuje dość gorące emocje, przypominam wszystkim, że to nie jest miejsce do oceniania cudzych wyborów życiowych i reprodukcyjnych ani snucia wywodów o tym, że jedne wybory są lepsze, a inne gorsze. Nie są. Wszystkie są tak samo ważne i tak samo wartościowe. Tyle w temacie. Mam nadzieję, że umiecie się zachować i powstrzymać od pokusy odbierania innym prawa do życia w zgodzie z samym sobą, bo chciałabym się skupić na ciekawszych zajęciach niż kasowanie nieprzemyślanych komentarzy. Peace and love!
13 komentarzy
Na początku chciałam napisać, że niedawno (przez Instagrama) trafiłam na tę stronę i jestem zachwycona artykułami, naprawdę wartościowe i dobrze skonstruowane.
Wracając do tematu – wiele razy spotkałam się z bezpośrednimi lub pośrednimi stwierdzeniami, iż celem życiowym kobiety jest urodzenie dziecka, a ona sama o niczym innym nie pragnie. Zwróciłam także uwagę na patrzenie krzywo na osoby bezdzietne, podważanie ich dobrej relacji z partnerami czy podświadomie budowana nieufność. Każdy ma prawo na taką decyzję i nie świadczy to o tym, jakim jest człowiekiem. Wszyscy wiemy, iż wychowanie dziecka wiąże się z zupełnym zburzeniem dotychczasowego trybu życia, poświęcenia czasu i środków finansowych (w końcu chcemy zapewnić im jak najlepsze warunki), olbrzymia odpowiedzialność – jak wychować dziecko na dobrego człowieka, na co zwrócić uwagę, czy i jakie stosować kary, et cetera. Z tego wynika również stres. Szanuję te osoby, które nie decydują się na potomstwo (UWAGA! nie mam na myśli, że osoby, które zdecydowały się na dzieci, są gorsze), ponieważ mają świadomość, że może to się okazać ponad ich siły i robią to w trosce zarówno o siebie, jak i o to dziecko, które nigdy się nie narodzi. To nie jest demoralizująca postawa i powinna występować w popkulturze.
Mam ochotę Cię wyściskać za ten tekst, więc przyjmij bezdzietne wiwaty na jego cześć 🙂
O tak, doprowadzało mnie to w różnych filmach i książkach do szału – fajna bohaterka, której trzeba było dodać dzieciaka, by była fajna, a jeśli w jakiś sposób zdradzała, że nie jest zainteresowana posiadaniem dzieci – tym bardziej trzeba jej było dodać dzieciaka, żeby pokazać, jak bardzo puste, nieudane i sztuczne było dotąd jej życie.
I nie, to nie są wymysły filmowe. W jednej z poprzednich prac użerałam się z koleżankami, które – w dobrej wierze, a to chyba najgorsza wersja – pytały, namawiały i przeżywały „ale jak ty możesz nie chcieć mieć dzieci?!”.
To nie są wymysły filmowe w kraju,w którym chce się narzucić podatek od bezdzietności – czyli podatek za prawo do wyboru własnego stylu życia. Ciekawe, jaki krzyk podnieśliby dzietni, gdyby im kazano płacić za prawo do posiadania dzieci.
Filmy i książki to są te teksty kultury, które najmocniej dziś na kulturę oddziałują (zwłaszcza filmy) w tworzeniu pewnych wzorców osobowościowych. I masz rację – my, bezdzietne z wyboru, potrzebujemy takich pozytywnych wzorców bohaterów, tak jak potrzebują ich czarni, LGBTQ, niepełnosprawni i inne grupy należące do dyskryminowanych mniejszości. Ale jest i druga strona medalu: pokazanie filmowych bezdzietnych w pozytywnych kontekstach może zacząć drążyć w przeciętnym odbiorczym umyśle myśl „aha, to tacy ludzie też istnieją i są normalni, i mogą fajnie żyć… no ok, niech będzie”. To też jest istotne.
Na pociechę (przynajmniej dla mnie): w drugim pełnometrażowym „Seksie w wielkim mieście”, ogólnie słabym jak naderwana nitka, jest świetna scena początkowa, gdy jakaś para z dzieckiem od surogatki pyta Carrie i Biga: ale jak to, jesteście tylko wy dwoje? To pytanie zostaje zadane takim tonem i z takimi minami, jakby Carrie i Big oświadczyli: lubimy o poranku spalić jakiegoś noworodka, pożreć żywcem bezbronną staruszkę i wyrwać skrzydła okolicznym gołębiom.
Nadchodzi koniec filmu – i dzięki wam, boginie, Carrie i Big nadal są „just the two of you” i zupełnie z tego zadowoleni. A w ramach dodania „kogoś trzeciego” do rodziny… biorą psa. Więc tak, to też jest pozytywny przykład. Carrie wprawdzie kiedyś deklarowała, że chyba chciałaby kiedyś mieć dzieci, ale w gruncie rzeczy gdy zderzała się z rzeczywistością, wychodziło z niej podskórnie to, że wcale nie ma na te dzieci ochoty. Jestem ogromnie wdzięczna twórcom serialu, że nie dorobili Carrie dzieciaka na siłę, żeby ją „nawrócić”, i że tak jak Miranda i Charlotte zostały zadowolonymi matkami, tak Carrie i Samantha zostały zadowolonymi bezdzietnymi – i do tego, o zgrozo, potrafią się dalej ze sobą świetnie dogadać oraz uszanować tak odmienne od własnych wybory przyjaciółek.
Jeszcze raz dzięki za ten tekst. Jest potrzebny, tak jak głośne mówienie „my, bezdzietni, też istniejemy, też możemy mieć fajne życie i też chcemy być obecni w popkulturze w innej formule niż tylko a) laska do nawrócenia na ciążę, najlepiej z jednoczesnym wyśmianiem jej całego wcześniejszego bezdzietnego życia; b) zimna sucz, bo przecież gdyby miała dziecko, nie byłaby zimną suczą; c) nieszczęśliwa niespełniona w związkach i przegrana życiowo; d) nieszczęśliwa niespełniona ze wstydliwym sekretem bezpłodności”.
Oficjalnie czuję się wyściskana 😉 Chyba wyparłam tę część „Seksu w wielkim mieście” z pamięci… ale rzeczywiście brzmi to jak dobry przykład 🙂
Poruszyłaś ciekawy temat odpowiedzialności społecznej twórców. Ważne jest, aby ukazywać różnorodny świat i aby ludzie reprezentujący różne poglądy, style życia, systemy wartości mogli się w wykreowanej rzeczywistości odnaleźć. Czasem jednak mam wrażenie, że, myśląc w ten sposób, zaczynamy stosować pewnego rodzaju cenzurę. Są oczekiwania, że w serialach i książkach powinny występować osoby o innych odcieniach skóry, ktoś ze środowiska lgbt czy bezdzietne z wyboru. Osoby te powinno przedstawiać się w pozytywnym świetle – nie wyobrażam sobie powstania w dzisiejszym świecie thrilleru, w którym głównym antagonistą byłby np. homoseksualny Afroamerykanin. Rozumiem to z punktu widzenia potrzeb społeczeństwa – walka z dyskryminacją i uprzedzeniami to bardzo ważna i potrzebna sprawa. Niemniej jednak jeśli chodzi o procesy twórcze, to czy nie jest to jakas wewnętrzna obyczajowa cenzura? W sensie, postacie mogą przestac być postaciami z krwi i kości, a zaczynają być nośnikami pewnych ważnych społecznych ideologii. W życiu bywa różnie i przynależność do jakiejś mniejszości nie oznacza z góry, że jest się dobrym człowiekiem czy ma się miły charakter. Tak samo jak heteroseksualni biali posiadacze gromady dzieci mogą być wredni, mili albo coś pośrodku. Jednak pisząc książkę balabym się zapewne przypisać poważniejszej lub bardziej wkurzającej cechy charakteru do postaci należącej do jakiejś mniejszości ze wzgledu na to, aby nie zostało to odebrane jako dyskryminację i nietolerancję.
Jak dla mnie punktem docelowym jest dojście do takiego momentu, w którym postaci mniejszościowe swobodnie będziemy pokazywać w najróżniejszych odsłonach i rolach, tak pozytywnych, jak i negatywnych – bo będą się pojawiać na ekranie na tyle często i w na tyle różnych historiach, że to się będzie jakoś równoważyć i pojedyncza postać nie będzie już miała aż takiego wpływu na masową wyobraźnię, żeby trzeba było się zastanawiać, czy ta superciekawa historia o złoczyńcy przypadkiem nie wpłynie negatywnie na odbiór całej grupy społecznej. Problem w tym, że przez długi czas różne grupy mniejszościowe były przez kulturę traktowane po macoszemu, tacy bohaterowie pojawiali się bardzo rzadko i bardzo często byli załatwiani prostym stereotypem (często też dlatego, że byli pisani przez scenarzystów, którzy nie mają większego pojęcia o rzeczywistych doświadczeniach danej grupy). Jeżeli masz mało postaci i one wszystkie są do siebie bardzo podobne, to od każdej kolejnej rzeczywiście zależy, jak ludzie będą tę grupę postrzegać, zwłaszcza jeśli w realnym świecie nie mają z nią styczności (albo nie wiedzą, że mają). Trudno się dziwić, że po latach oglądania prawie wyłącznie bohaterów, którzy ich ośmieszają czy wpychają w szkodliwe stereotypy, ludzie mają tego dosyć i chcieliby widzieć na ekranie postaci bardziej zbliżone do tego, co sobą reprezentują. Wydaje mi się, że jesteśmy teraz w takiej fazie, kiedy kultura sama próbuje przełamywać stereotypy, które budowała całymi latami – i robi to trochę metodą prób i błędów. Czasem to wychodzi bardzo dobrze, czasem skręca w stronę nadgorliwości, a czasem zalicza wtopę na całej linii, jak nieszczęsny wątek Penny w „Teorii Wielkiego Podrywu”. Jak dla mnie celem jest różnorodność, także w obrębie różnorodnych podgrup postaci – ale cały czas jesteśmy w procesie dochodzenia do tego stanu, a w przypadku niektórych grup cały czas tkwimy jeszcze na linii startowej, gdzie dodawaniem różnorodności na razie JEST dodanie pozytywnego bohatera, bo do tej pory większość tych bohaterów była cokolwiek problematyczna. Pewnie sporo będzie się tutaj działo w ciągu najbliższych lat i mam nadzieję, że będziemy dostawać jak najbardziej różnorodne i złożone postaci, w tym takie, które mają pozytywny przekaz. Myślę, że dobrym pomysłem byłoby po prostu wspieranie twórców z tych zaniedbywanych dotąd grup, którzy są w stanie opowiadać najbardziej autentyczne historie o samych sobie, ani nie wpadając w stereotypy, ani nie upiększając, tylko stawiając na wiarygodność. Wystarczy spojrzeć na „Wielkie kłamstewka” – historia o kobietach, które można by bardzo łatwo pozamykać w stereotypach wrednych mamusiek i znudzonych pań domu, dobrze opowiedziana przez kobiety staje się czymś głębokim, autentycznym i jeszcze świetnie się to ogląda. I to jest kierunek, który należałoby wspierać.
Bardzo dobry komentarz, tym bardziej że wspomniany tu typ cenzury obyczajowej jest coraz bardziej widoczny i zwykle uśmierca on wolność oraz niezależność dzieła. Często też poprzez nadreprezentację określonych grup społecznych niszczy jego autentyczność. To o czym warto pamiętać to fakt że radykalizacja i cenzura nie mają ulubionej ideologii. Należy być na nie wyczulonym w absolutnie każdej jednej postawie społecznej i idei oraz zachować zdrowy rozsądek w ocenie.
przyszedł mi do głowy przykład bohaterki serialu „Killing Eve”, granej przez Sandrę Oh – jej małżeństwo, zgodne i szczęśliwe, ostatecznie się co prawda rozpada, ale przez jej pracę i zmiany, jakie zachodzą w bohaterce pod jej wpływem, a nie przez pretensje na tle posiadania/nieposiadania dzieci. w samym serialu jest mnóstwo ciekawych postaci kobiecych, bardzo mi się podobał 🙂 btw – bardzo lubię Twojego bloga, super, że piszesz i dzielisz się swoimi przemyśleniami 🙂
Od dłuższego czasu już sobie obiecuję, że obejrzę ten serial! Chyba wreszcie czas nadrobić 🙂
Znów bezdzietna Sandra Oh? Super, uwielbiam ją a serialu nie widziałam ??
Ach Penny byla dla mnie rozczarowaniem przede wszystkim ze względu właśnie na przejście od niechce dzieci do jej jestem w ciąży- słabe, nielogiczne i raczej mające mało wspólnego z ludzką psychiką.
Też brakuje mi takich postaci w serialach tym bardziej że patrząc na procent bedzietnych na świecie jest to całkiem spora grupa społeczna a ilość osób bezdzietnych z wyboru rośnie a jednak jest to jakiś taki temat tabu. Z bohaterek w popkulturze przychodzi mi do głowy jeszcze Dżentelmen Jack- główna bohaterka jest lesbijka ale temat tego że nigdy nie ciągła ją do rodzenia dzieci byl poruszany.
Elżbieta I to moja ulubiona bezdzietnica zdecydowanie! Czytałam kiedyś że bala się też porodów ze względu na to jak często się w ich trakcie umierało.
Świetny blog! Dzięki 🙂
Bezdzietnymi z wyboru są na pewno (prawie) wszystkie filmowe zakonnice np. siostry Julienne i Monica Joan z ?Call the Midwife?.
Z filmów pamiętam postać Dory Carrington granej przez Emmę Thompson, przedkładającej platoniczny związek z homoseksualnym mężczyzną nad dzieci.
Oglądałam kiedyś polski serial przyjaciółki i tam jedna z bohaterek, Zuza, przez długi czas deklarowała bezdzietność, oczywiście opisana jako zimna bizneswoman zawodowo, sympatyczna aczkolwiek sztywna prywatnie. Zawsze potrafiła odpowiedzieć: aaaa przestań żadnych dzieci! Ale oczywiście wpadka, bicie się z myślami usunąć czy nie, nagły przypływ miłości i radość z macierzyństwa, poronienie i depresja tym spowodowana…. O matko, naprawdę to oglądałam? 😂 No ale w każdym razie, miała potencjał na początku😉
Świetny tekst!
Jedną z fajniejszych reprezentacji chilfree kobiet w serialu jest Jen Barkley z Parks & Recreation – co prawda jest postacią epizodyczną, ale rzuca prześmiesznymi tekstami odnośnie dzieci Leslie.
A tak w ogóle to w tym serialu jest jeszcze druga bezdzietna kobieta, Donna, a co ciekawe w ogóle nie wspomina się o tym fakcie. Donna żyje pełnią życia i propaguje słynne Treat yo self 🙂 Nawet w finalnym odcinku nie dorzucono jej nagle dzieci, co cieszy.
Komentarze zostały wyłączone.