Znałam kiedyś człowieka, który usiłował mnie obrazić, używając do tego Woody’ego Allena. A konkretniej – wszystkowiedzącym i nieco pogardliwym tonem oświadczył, że „przypominam panienkę od Allena”. Trudno powiedzieć, co szanowny pan miał właściwie na myśli – czy chodziło mu o to, że mam wypisany na twarzy neurotyzm? I dlaczego to niby miałaby być obelga?
Bycie neurotyczką od Woody’ego Allena ani trochę nie jest obraźliwe nawet podczas oglądania Blue Jasmine – choć prawdopodobnie nie każda kobieta chciałaby zostać nazwana przez sąsiada z przedniego rzędu głupią, bezużyteczną materialistką. Gdyby jednak sąsiad z kinowego seansu raczył zrozumieć, że to film znacznie bardziej o złudzeniach, niż o materialistkach, utożsamianie się z główną bohaterką przestałoby być wstępem do obrzucania się stereotypowymi obelgami.
Blue Jasmine kręci się właściwie w całości wokół Cate Blanchett – tak wokół granej przez nią postaci, jak i wokół samej aktorki, która niepodzielnie króluje na ekranie, kradnąc każdą scenę i malując zaskakująco wiarygodny portret neurotyczki na skraju załamania nerwowego. Tytułowa Jasmine – kobieta z tych, co to „dobrze wyszły za mąż”, nigdy nie musiały pracować, a większą część swojego czasu poświęcały na wycieczki po ekskluzywnych sklepach i wystawne przyjęcia – utraciwszy cały swój dotychczasowy świat, luksusową willę, przystojnego męża i przede wszystkim pieniądze, szuka pomocy u swojej przyrodniej siostry, przerażająco zwykłej sprzedawczyni warzyw, w jej przerażająco zwykłym, niezbyt gustownym mieszkanku i przerażająco zwykłym, niezbyt ambitnym życiu. Konfrontacja dwóch tak różnych środowisk musi rzecz jasna przynieść zgrzyty i niełatwe pytania. Nie jest to jednak film o mężnym stawaniu na nogi w „realnym” świecie, ani też o powolnym, nieubłaganym rozkładzie i destrukcji. Jest tak, jak to zwykle bywa u Allena – lekko i brutalnie za razem, wzloty mieszają się z upadkami, nie do końca zresztą wiadomo, co jest wzlotem, a co upadkiem, niczego nie można być pewnym, a na końcu i tak zderzamy się z własnymi złudzeniami i z własnym wyobrażeniem o rzeczywistości.
Mówi się, że Blue Jasmine jest najzabawniejszym i zarazem najsmutniejszym filmem Allena od dobrych kilku lat. Trudno się zgodzić z pierwszą częścią tego zdania, bo humoru tu właściwie niewiele, choć całkiem sporo ponurego śmiechu zamierającego w gardle. Smutku i pesymizmu w żadnym wypadku za to nie brakuje, a w zamian za ten smutek nie dostajemy od reżysera właściwie nic, co mogłoby go trochę osłodzić, rozwiać. Może gdyby Allen zechciał pojawić się na ekranie osobiście, cała historia nabrałaby więcej lekkości, ironii, słodko-gorzkich akcentów… Pytanie tylko, czy rzeczywiście pesymizm można w ogóle traktować jako jakąkolwiek wadę tego filmu. Wydaje się bowiem, że Blue Jasmine jest dziełem skończonym, przemyślanym i dokładnie takim, jakie być powinno.
Podczas seansu i jeszcze długo po nim ciśnie się na usta pytanie o złudzenia, wyidealizowane wizje, nieco wydumane pragnienia. Czy to przekleństwo, które nas w końcu zniszczy, zgniecie i zostawi na śmierć z rozczarowania? Czy może ochronna warstwa, dzięki której wciąż jeszcze jesteśmy w stanie przedzierać się przez życie z myślą, że kiedyś, któregoś pięknego ranka… Trudno na te pytania znaleźć satysfakcjonującą odpowiedź… Choć pewnie my, neurotycy, wiemy swoje.
3 komentarze
Zazdroszczę, ze już film widziałaś. 🙂 Uwielbiam Allena!
Nie przepadam za Allenem, ale już te jego ostatnie filmy, z O północy w Paryżu na czele, raczej mnie przekonały, dlatego Blue Jasmin też na pewno zobaczę.
Byłam cholernie ciekawa nowego filmu Allena i dzięki Tobie wiem, że warto się na to wybrać do kina 🙂 Dzięki!
Komentarze zostały wyłączone.