Sporo ostatnio rozmyślam o Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. O tym, jak to działa, kto głosuje i jak przebiega głosowanie. Czy członkowie Akademii zbierają się gdzieś razem i wspólnie decydują, komu by w tym roku z powodów innych niż artystyczne dać Oscara i to najlepiej na złość całemu światu… czy może jednak głosuje się metodą ankietową i każdy z członków oddaje głos w zgodzie z własną estetyką i własnym sumieniem.
Wszystkie te refleksje naszły mnie po seansie filmu Moonlight – poruszającego, wrażliwego, świetnie zagranego obrazu o dorastaniu w trudnym środowisku i poszukiwaniu siebie w świecie, który piętnuje odmienności. To portret biedy, bezsensownej przemocy, zaklętego kręgu dilerów, więzień i dzieci wychowywanych przez naćpane matki. To kameralna opowieść o jednym wrażliwym chłopcu, przez którego pryzmat patrzymy na całą społeczność. To pretekst do dyskusji o wielu rzeczach i wielu problemach… jak się okazuje, nawet o dziejowych spiskach w Akademii Filmowej.
Moonlight to film niezależny, ze stosunkowo małym budżetem, a jednak staje w tym roku do walki z największymi kinowymi hitami. Krytycy nie szczędzą zachwytów, a 59 nominacji do prestiżowych nagród, w tym 8 do Oscara, coś chyba znaczy. Przynajmniej na świecie. Bo na naszym podwórku publika jeszcze przed polską premierą filmu orzekła, co o nim myśli.
Wystarczy wejść na Filmweb, żeby się przekonać, jak szybko przeciętny polski widz rozgryzł i przejrzał cały sens powstania filmu Moonlight. Otóż, moi drodzy, wg użytkowników Filmwebu Moonlight od początku do końca został cynicznie napisany po to, żeby dostać Oscara. I łowić kolejne nagrody na haczyk poprawności politycznej. Przecież to oczywiste, że jeśli robi się film o geju, i to jeszcze o czarnym geju z biednej dzielnicy, to tylko po to, żeby brać zaślepionych lewactwem krytyków na litość, nie? Do pełni szczęścia wielbicielom teorii spiskowych brakuje już chyba tylko tego, żeby ten czarny gej był przy okazji Żydem.
Zdanie statystycznego komentatora z Filmwebu nie jest być może najlepszym miernikiem jakości filmów, ale na pewno jest jakimś wyznacznikiem tego, co spora część polskiego społeczeństwa na różne tematy myśli. Zazwyczaj nie jest to wesoła lektura. W tym przypadku też nie była. Coraz mniej mam ostatnio siły, żeby się wkurzać na kolejne fobie naszego pięknego społeczeństwa, postanowiłam więc zatrzymać się przy faktach. I sprawdzić, czy napisanie filmu z myślą o Oscarach jest w ogóle możliwe.
Zacznijmy może od źródeł samego Moonlight… bo już tu może paść częściowa odpowiedź na zarzuty Januszy polskiej krytyki filmowej. Moonlight nie powstał na bazie oryginalnego scenariusza wymyślonego „pod Oscary” – to adaptacja sztuki teatralnej Tarella Alvina McCraneya, w pewnym stopniu zresztą autobiograficznej, napisanej po śmierci jego matki, która zmarła na AIDS. Wątpię, żeby ktokolwiek pisał sztukę o swoich trudnych relacjach z matką narkomanką z myślą o tym, że na pewno ktoś kiedyś przerobi tą historię na film. A ten film na pewno dostanie Oscara. A już zwłaszcza wątpię, żeby matka autora zaczęła ćpać z myślą o wywołaniu takiego oscarowego łańcucha przyczynowo-skutkowego.
Myślę jednak, że zarzut o skonstruowanie Moonlight „pod Oscary” rozsypuje się na poziomie funkcjonowania samej Akademii. Jako że członków Akademii jest już ponad 6 tysięcy, trudno oczekiwać, że będą się zbierać w jednym miejscu i wspólnie ustalać, komu tu z powodów politycznych czy społecznych dać w tym roku nagrodę. Jeśli już o poprawności politycznej mówimy, to Akademia jest przeważnie krytykowana za jej brak – i to też nie jest efekt żadnego spisku, tylko rezultat sumowania się pojedynczych głosów członków organizacji mocno zdominowanej przez białych mężczyzn po pięćdziesiątce.
Badania z 2012 roku oszacowały, że wśród członków Akademii dominują biali (94%) mężczyźni (77%) powyżej 50 roku życia (86%). Co roku zaprasza się do Akademii kogoś nowego, a w związku ze skandalami i bojkotami lat poprzednich, tendencja idzie chyba w kierunku wyrównania proporcji. W 2016 roku zaproszono do Akademii rekordową liczbę nowych członków (683 osoby), wśród których było rekordowo dużo kobiet (46%) i rekordowo dużo przedstawicieli ras innych niż kaukaska (41%). Problem w tym, że przy dość sporej liczbie członków Akademii na razie niespecjalnie zmieniło to ogólne proporcje. Według najnowszych szacunków dalej dominują biali (89%) mężczyźni (73%). A mediana wieku z 62 lat też pewnie nie przesunęła się jakoś drastycznie w dół.
To tyle matematyki – teraz zastanówmy się, co z niej wynika. Członkowie Akademii głosują systemem ankietowym. A jako że nie bardzo wiadomo, kto w zasadzie w tej Akademii zasiada, bo pełna lista członków nie jest nigdzie dostępna, można chyba zakładać, że głosowanie jest względnie poufne. I po prostu każdy odhacza sobie w ankiecie to, co mu się z jakichś względów podobało. A ludziom zazwyczaj podoba się to, co wydaje im się znane i jest w jakiś sposób do nich podobne.
Chciałabym teraz zobaczyć, jak Janusze polskiej krytyki filmowej przekonują z osobna każdego z kilku tysięcy nieznanych z nazwiska białych facetów w wieku średnim i starszym, prawdopodobnie o uprzywilejowanej społecznej pozycji (w końcu to twórcy i gwiazdy kina), że abstrahując od wartości artystycznej, powinien im się podobać film o młodym afroamerykańskim chłopaku z biednej dzielnicy. Jeśli Moonlight się tym wszystkim facetom spodobał na tyle, by zasłużyć na nominację, to musiał mieć w sobie coś, co ich poruszyło. Dobrą historię, kunszt aktorski, piękną oryginalną muzykę, ciekawe zdjęcia. Ale nie, najłatwiej stwierdzić, że to wszystko element dziejowego spisku czarnej żydo-homo-komuny. I masonów, nie zapominajmy o masonach.
Jeśli wydaje wam się, że teraz z radością podsumuję to wszystko słowami: nie da się napisać filmu pod Oscary… to macie rację, wydaje wam się. Nie zamierzam co prawda oskarżać Damiena Chazelle’a o tak daleko idący cynizm, ale jeśli którykolwiek z nominowanych w tym roku filmów miałby nosić znamiona próbującego dogodzić członkom Akademii, to byłby to La La Land.
Serio. To jedna wielka wycieczka w przeszłość, hołd złożony kinematografii poprzednich pokoleń. Film, który żongluje cytatami, bawi się estetyką lat minionych. I w dodatku opowiada o ludziach, którzy próbują zaistnieć w Hollywood. Robić filmy, zostać gwiazdą. To opowiedziana na nowo historia życia przeciętnego członka Akademii, który też kiedyś stawiał pierwsze kroki i marzył o robieniu filmów w Hollywood. To hołd oddany produkcjom, na których statystyczny członek Akademii się wychował albo nawet sam je współtworzył – nie zapominajmy, że członkostwo w Akademii jest dożywotnie, a od musicali z lat sześćdziesiątych nie upłynęło jeszcze wcale aż tak dużo czasu… Jeśli więc Akademia za najlepszy film uzna w tym roku La La Land, wielbiciele teorii spiskowych może będą zdziwieni, ale ja niespecjalnie. Chociaż moja własna wrażliwość inaczej rozdysponowałaby tę najważniejszą statuetkę.
Czy Chazelle napisał La La Land z zamiarem otrzymania Oscara? Nie wiem. I szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to obchodzi. W kwestii oscarowych (i nie tylko) filmów obchodzi mnie głównie to, żeby były dobrze zrobione i sprawnie opowiadały poruszającą historię. I żeby przeciętny widz wyszedł z nich choć odrobinę bardziej uwrażliwiony na drugiego człowieka. Czego w pierwszej kolejności życzyłabym wszystkim użytkownikom Filmwebu.