Jeśli kiedykolwiek mieliście wrażenie, że coś was w życiu omija, wyobraźcie sobie, jak ja się czułam, gdy ZAWSZE, kiedy w okolicy organizowany był jakiś maraton najgorszych filmów świata, leżałam w domu chora albo musiałam gdzieś wyjechać. Dlatego też w tym roku bardzo świadomie dodałam do swojego wyzwania filmowego punkt „film klasy Z”. I nastawiłam się na to, że spędzę kiedyś uroczy wieczór z jakąś produkcją Eda Wooda albo filmem pokroju Sharknado, Zabójczych ryjówek czy Ataku pomidorów zabójców. Generalnie – z czymś, czego nie należy oglądać na trzeźwo ani zadawać przy tym zbyt wielu pytań.
Możecie więc wyobrazić sobie moją radość, gdy pewnego dnia znajomi zaproponowali wspólny seans filmu o jakże pięknym i wymownym tytule Mordercza opona. Gdyby ktoś jeszcze miał jakieś wątpliwości, oto krótkie streszczenie fabuły: urocza, choć nieco mściwa opona – taka, wiecie, od samochodu – toczy się przez świat, przy pomocy zdolności parapsychicznych mordując niemal wszystko, co spotka na swojej drodze. Idealny wybór.
Uradowana zasiadłam więc ze znajomymi przed ekranem… i tu nastąpiło pierwsze zdziwienie. Mordercza opona wcale nie wyglądała, jakby została nakręcona przy pomocy patelni. Przez grupkę piętnastolatków z ADHD. Nie. Nic z tych rzeczy. Mordercza opona miała naprawdę zaskakująco ładne zdjęcia.
Drugie zdziwienie nastąpiło zaraz potem – gdy już w pierwszej scenie okazało się, że to nie będzie ani film zrobiony śmiertelnie poważnie, ani głupawa i obleśna parodia nie wiadomo w zasadzie czego, ani nawet produkcja aspirująca do miana największego badziewia stulecia. Otóż pierwsza scena pięknie nadała ton całemu filmowi – który okazał się pastiszem, zaskakująco zresztą trafnie obnażającym bezsens przemysłu filmowego.
Już na samym wstępie jeden z bohaterów uświadamia nam, że nie ma żadnego rozsądnego powodu, dla którego na ekranie jakiegokolwiek filmu dzieją się rzeczy takie, a nie inne. Żadnego powodu poza jednym: zachcianką twórcy. Czy filmowców naprawdę obchodzi, co myślimy ich o ich dziełach? A gdzie tam. Potrzebują się wygadać. Wyrzucić z siebie własną wizję świata. Nawet jeśli ten świat składa się z morderczych opon. Albo chcą zaagitować coś w jakiejś sprawie bliskiej swojemu sercu. I ewentualnie przy okazji skasować nas za bilety. Ale jeśli kiedykolwiek wydawało wam się, że jako widzowie jesteście ważni, że coś znaczycie, macie jakiś wpływ na dzieło… cóż, Mordercza opona wyprowadzi was z błędu.
W tej chwili ktoś powinien zapytać: ale jak to, czy to jednak cały czas nie jest film o kawałku gumy, który zabija ludzi? Ależ oczywiście. Ale mordercza wyprawa przeuroczej opony jest tu pretekstem do powiedzenia kilku naprawdę ciekawych rzeczy o kinie i społeczeństwie. Jest wkomponowana w film wewnątrz filmu – czy też raczej w coś, co umownie możemy nazwać filmem wewnątrz filmu. I choć nasza opona ma w sobie więcej ikry niż niejeden „prawdziwy” bohater kinowych hitów, cały czas pozostaje jednak pretekstem do mówienia o czymś innym.
Oczywiście jestem w pełni świadoma, że znajdzie się kilka osób, które przykleją mi tutaj łatkę hipstera hipsterów. I orzekną, że doszukuję się sensu w kompletnym badziewiu, by z wyższością udowodnić wszystkim wokół, jaka to jestem mądra, wyjątkowa, głęboka, światowa i lepsza od innych. Bo skoro Mordercza opona do was nie przemawia, to najwyraźniej jej nie zrozumieliście. Proste. Nie przeczę, miewam i takie momenty w życiu. Ale co ja poradzę na to, że w tym filmie naprawdę jest zaskakująco dużo sensu? Przynajmniej jak na coś, co miało być kinem klasy Z. A okazało się prawdziwą wulkanizacyjną perełką.
Mordercza opona. Totalnie polecam. Serio.
1 komentarz
Masz może konto na filmwebie? Jeśli tak, to możesz podać nick? Jestem bardzo ciekawa twoich ocen 🙂
Komentarze zostały wyłączone.