Nie wiem, czy ktoś rozdaje literackie nagrody za to, czy i jak bardzo autor rozwinął się pomiędzy jedną a drugą powieścią… ale gdyby takie nagrody miały istnieć, od razu zgłaszam kandydaturę Hanni Münzer. O ile Miłość w czasach zagłady przez pierwszych 300 stron budziła we mnie dość mieszane uczucia, to wydana niedawno kontynuacja tej opowieści pod tytułem Marlene od początku do końca okazała się lekturą daleko bardziej przyjemną.
Choć może „przyjemna” nie jest tu właściwym słowem. O ile w poprzedniej książce patrzyliśmy na drugą wojnę światową głównie przez pryzmat młodej kobiety uwikłanej w niebezpieczny romans z sadystycznym nazistą, tutaj dostajemy przekrój przez wiele odcieni wojny: od zamachów na Führera, przez głodujące dzieci aż po prostytutki w Auschwitz.
Marlene podejmuje opowieść o wojnie mniej więcej tam, gdzie kończy się ona w Miłości w czasach zagłady. Jak sugeruje sam tytuł, tym razem śledzimy przede wszystkim losy Marlene Kalten, zaradnej i niezłomnej członkini ruchu oporu, którą mieliśmy okazję poznać już w poprzedniej książce. A jest co śledzić – bo tym, co przydarza się bohaterce na kartach tej powieści, można by spokojnie wypełnić życiorysy kilku innych postaci. Opowieść zaczyna się w Monachium, w dniu, w którym Marlene stoi przed ruinami domu swojej przyjaciółki i decyduje się ruszyć do Francji, by dołączyć do tamtejszego ruchu oporu. Ale los ma wobec niej inne plany – i poprowadzi bohaterkę w różne zakątki wojennej Europy i w coraz bardziej niebezpieczne okoliczności.
Ale obok okropieństw wojny jest w tej książce przyjaźń, miłość, lojalność, okruchy człowieczeństwa nawet w nieludzkich miejscach. Jest w niej bardzo współczesny apel o pokój i o elementarny szacunek dla drugiego człowieka. Jest i determinacja, by nawet w najmroczniejszych czasach stawiać czoła złu – nawet kiedy wydaje się, że w pojedynkę niewiele jesteśmy w stanie zrobić. Bo jak uczy Talmud, a także święte pisma innych religii – kto ratuje jedno życie, jakby cały świat w nim ratował.
Zaczęłam od tego, że widzę spory progres pomiędzy jedną i drugą książką Hanni Münzer – i rzeczywiście tak jest. Być może na dobre wyszło tej opowieści przede wszystkim przeniesienie akcentów i zmiana głównej bohaterki. Może autorka lepiej czuje i rozumie proaktywną, gotową do działania i (dość osobliwie ale jednak) rozsądną Marlene niż niedoświadczonego podlotka, który poczuł się dorosły, sypiając z nazistą. A może to ja lepiej czuję Marlene? O ile Deborah z Miłości w czasach zagłady była dość irytująca, względem Marlene żywię znacznie cieplejsze uczucia.
Mam wrażenie, że razem z pierwszoplanową bohaterką, na lepsze zmienił się też styl narracji. A może to ja się wreszcie z nim oswoiłam? Raczej to pierwsze – dziwnym trafem język opowieści Hanni Münzer „zaskoczył” we mnie akurat razem z wprowadzeniem Marlene na scenę w poprzedniej części. Przypadek? Nie zdziwiłabym się, gdyby sama autorka tę postać lubiła bardziej, bo pisanie o niej wychodzi jej znacznie bardziej dynamicznie i przekonująco.
Owszem, w kilku miejscach da się wyczuć uproszczenia czy pójście trochę na skróty. Ale poza bujnym życiorysem Marlene, autorka stara się tutaj domknąć także wątki kilku pobocznych postaci, które poznaliśmy na kartach poprzedniej książki – czasem nawet takich, których powrotu już byśmy się nie spodziewali. Siłą rzeczy robi to więc dosyć skrótowo – ale kto wie, może tym samym otwiera sobie drogę do trzeciej powieści napisanej znów z perspektywy kogoś innego?
Ale pomimo nawiązań do poprzedniej książki i bohaterów przewijających się na kartach obu powieści, Marlene da się w zasadzie czytać jako osobną opowieść. Być może umknie wam wtedy jakaś aluzja, ale wszystko, co ważne dla fabuły, autorka skrupulatnie wam streści i raczej nie pogubicie się w powiązaniach pomiędzy bohaterami. Jeśli więc to Marlene wpadnie wam w ręce jako pierwsza z książek Hanni Münzer, nie musicie się wahać. Spokojnie możecie zacząć od niej – a może nawet wyjdzie wam to na dobre.
Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu