Netflix chyba pozazdrościł telewizji FOX i zapragnął mieć swój własny szalony serial w stylu Legionu – opowiadający o bohaterze z podejrzeniem schizofrenii, pokręcony tak, że przez większość czasu nie wiadomo, o co chodzi, i łączący ze sobą estetykę retro i futurystyczne technologie pozwalające ingerować w mózg człowieka. Tak powstał Maniac z Emmą Stone i Jonahem Hillem w rolach głównych.
Maniac przeplata ze sobą historie dwojga niepoukładanych, trzymających się na uboczu społeczeństwa ludzi – chorującego na schizofrenię paranoidalną Owena Milgrama (Jonah Hill) i Annie Landsberg (Emma Stone), która nie może pogodzić się z tragiczną śmiercią młodszej siostry. On jest przekonany, że wszechświat jest urządzony według jakiegoś tajemniczego, powtarzającego się wzorca i że tylko on może uratować świat, bo tylko on zdaje sobie z tego wzorca sprawę. Ona jest uzależniona od leków, nie ma pracy, od miesięcy nie płaci czynszu i kombinuje, jak szybko i łatwo zdobyć pieniądze. Spotykają się w trakcie badań klinicznych nad nowym, rewolucyjnym lekiem, dzięki któremu psychoterapia ma już nigdy nie być nikomu potrzebna. To właśnie tam, pod wpływem tajemniczych leków i podłączeni do skomplikowanej aparatury, odkrywają, w jak przedziwny sposób mogą być ze sobą splątane ich losy.
Zdecydowanie największą zaletą tego serialu jest aktorstwo. Jonah Hill jest po prostu… wszechstronny i pokazuje się tu w tak różnych rolach, że niekiedy trudno go rozpoznać – i we wszystkich wypada świetnie. Emma Stone z równą łatwością wciela się w skrajnie różne typy bohaterek, cały czas w każdej z nich zachowując jednak wyraźną nutę depresji. Na drugim i trzecim planie jest równie dobrze – relacja neurotycznego doktora Mantleraya (Justin Theroux) z jego matką, psycholożką-celebrytką (Sally Field) to po prostu perełka, a jest przecież jeszcze rodzina Owena, gdzie w roli nestora obsadzono Gabriela Byrne’a, a w roli matki Trudy Styler.
Bardzo dobrze jest też od technicznej strony – kostiumy, zdjęcia, bardzo klimatyczna i dopracowana scenografia pozwalają nam się szybko zanurzyć w daną historię, a tutaj tych płaszczyzn i lokacji mamy całkiem sporo, bo serial opowiada nam historie wewnątrz historii i płynnie przeskakuje pomiędzy nimi. Retrofuturystyczne laboratorium, wystawne przyjęcie rodem z lat 20., świat fantasy pełen elfów czy rządowy budynek na chwilę przed inwazją kosmitów – każda z tych wersji rzeczywistości ma swój własny klimat i każda świetnie się na ekranie prezentuje. Muszę też pochwalić sprytne operowanie powtarzającymi się motywami, bo oprócz głównych bohaterów, tym, co spaja poszczególne płaszczyzny są powracające wątki, słowa, symbole i przedmioty – i w pewnym momencie wyłapywanie tych nawiązań staje się dla widza dodatkową rozrywką.
Na pewno więc bardzo przyjemnie się na ten serial patrzy… ale jeśli usiąść i zastanowić się, co Maniac właściwie ma nam do powiedzenia, to nie bardzo jest się czym zachwycać. Główne zainteresowanie serialu skupia się na kwestiach psychoterapii, radzenia sobie z problemami i ze stratą, akceptacji tego, co nas ukształtowało i dokąd zmierzamy. Sekwencja leków testowanych w badaniu klinicznym, do którego przystępują Owen i Annie, wprost odtwarza kolejne etapy psychoterapii – co prawdopodobnie miało być ironiczne, zważywszy, że nowy cudowny lek w zamierzeniu jego twórcy ma raz na zawsze psychoterapię wyeliminować. Pytania, jakie stawia nam Maniac, nie są niczym nowym: czy naprawdę warto za wszelką cenę dążyć do naprawienia siebie i dostosowania się do powszechnie przyjętej normy? A może lepiej po prostu zaakceptować rzeczywistość taką, jaka jest, nauczyć się żyć z samym sobą, swoim bólem i swoimi niedostatkami? Odpowiedzi, jakie serial podsuwa, też nie są specjalnie rewolucyjne. To wszystko gdzieś już było, często nawet powiedziane w podobny sposób i Maniac niczego nowego o naturze człowieka nam nie mówi.
Tutaj chyba widać podstawową różnicę między produkcją Netflixa a Legionem – nie dlatego, żeby Legion mówił o człowieku coś specjalnie rewolucyjnego… Ale Legion cały czas operuje na takim poziomie abstrakcji i szaleństwa, tak często przeskakuje pomiędzy snem, jawą i wyobrażeniem, że próbując nadążyć za tym, co się dzieje, nie bardzo mamy chyba czas się zastanawiać, czy pod spodem jest jakieś inteligentne czy odkrywcze przesłanie. Całkiem możliwe, że go nie ma, ale sam sposób opowiadania historii jest na tyle atrakcyjny, że nawet nie chce nam się grzebać głębiej. Maniac dokładnie w ten sposób się zaczął i obiecywał coś bardzo podobnego. Pierwszy odcinek był bardzo pokręcony, do tego stopnia, że sama nie byłam przekonana, czy mam ochotę oglądać kolejny… Ale im dalej w las, tym bardziej Maniac odbija w drugą stronę. Wszystko robi się coraz bardziej uporządkowane, nawet jeśli cały czas zastanawiamy się, czy ten serial w ogóle do czegoś zmierza, to nie jesteśmy w tej opowieści zagubieni na tyle, by mieć trudności z odróżnieniem rzeczywistości od kompletnej fikcji i wyobrażeń bohaterów. I całkiem możliwe, że ta większa przejrzystość działa trochę na niekorzyść serialu – po prostu bardziej widać, że pod tą barwną formą niewiele się kryje.
Nie jest oczywiście tak, że przy którymś odcinku schodzimy do poziomu narracji rodem z M jak Miłość… I trzeba wyraźnie powiedzieć, że formalnie Maniac prawdopodobnie nie wszystkim przypadnie do gustu. Ale jeśli chcecie się przekonać, czy to jest coś dla was, obejrzyjcie co najmniej 2 odcinki. Pierwszy jest jeszcze na tyle pokręcony i abstrakcyjny, że może dość mocno odstraszać – ale począwszy od drugiego wszystko zaczyna się układać w być może wciąż nieco dziwaczną, ale coraz bardziej spójną, w miarę logiczną i odrobinę nudnawą całość.
Nie mogę powiedzieć, żeby Maniac mnie zachwycił i powalił na kolana… Ale dla samej technicznej strony warto było go obejrzeć, bo w obrazku prezentuje się zaiste imponująco. Jeśli lubicie trochę abstrakcji na ekranie i retrofuturystyczne klimaty, a nade wszystko jeśli jesteście fanami Emmy Stone albo Jonaha Hilla, to chyba czas się tym serialem zainteresować – ale może jednak nie róbcie sobie apetytu na arcydzieło, bo możecie się trochę rozczarować.