Ma Rainey – krótka lekcja bluesa

by Mila

Macie ochotę na inteligentny, kameralny film z dobrym scenariuszem i świetnymi rolami? Jeśli tak, koniecznie zajrzyjcie na Netflix i sprawdźcie Ma Rainey: Matka bluesa w reżyserii George’a C. Wolfe’a, z Chadwickiem Bosemanem i Violą Davis w rolach głównych.

Ma Rainey: Matka bluesa to adaptacja nagrodzonej Pulitzerem sztuki Ma Rainey’s Black Bottom Augusta Wilsona inspirowanej postacią jednej z pierwszych Afroamerykanek profesjonalnie śpiewających bluesa i nagrywających płyty. Choć tytuł filmu sugerowałby produkcję biograficzną, sportretowana przez Violę Davis Ma Rainey wcale nie gra tu pierwszych skrzypiec – choć zdecydowanie wszystko kręci się wokół niej. Nie dostajemy tu też przekroju przez całe życie wokalistki ani nawet przez jakiś szczególny okres jej kariery. Skupiamy się wyłącznie na jednym dniu roku 1927 i na jednej sesji nagraniowej, podczas której trudna w obyciu piosenkarka rozstawia po kątach białych facetów z wytwórni, a jej muzycy ćwiczą kolejne utwory w piwnicy, umilając sobie czas pogawędkami.

Kadr z filmu <em>Ma Rainey: Matka bluesa</em>, reż. George C. Wolfe, 2020.
Kadr z filmu Ma Rainey: Matka bluesa, reż. George C. Wolfe, 2020.

Wszystko to brzmi jak film, w którym teoretycznie niewiele się dzieje… Ale tutaj to nie szalone zwroty akcji są najważniejsze – całe mięso kryje się w rozbudowanych dialogach kreślących szeroki kontekst, z jakiego wyrasta muzyka bluesowa. To tam, czy to pomiędzy wierszami, czy to wprost w opowiadanych przez postaci historiach i anegdotach, z każdą minutą filmu coraz wyraźniej zarysowuje się osobiste, współdzielone i dziedziczone z pokolenia na pokolenie cierpnie społeczności Afroamerykanów, ich specyficzne, bolesne położenie i dziedzictwo, które znajduje ujście w muzyce bluesowej. To w tych soczystych rozmowach znajdujemy odbicie codziennych zagrożeń i trudności, bezwzględne realia branży za grosze eksploatującej czarnych muzyków i konieczność skomplikowanego nawigowania w świecie stworzonym przez białych dla białych. Budząca postrach, nieustępliwa wokalistka, pełen życia i ambicji, pozornie uległy młodzik, zdający się nie zważać na nic starzy wyjadacze – każde z nich ma swoją historię i swój sposób na przetrwanie w świecie, który ma im do zaoferowania w najlepszym wypadku lekceważenie. Od rasy, dyskryminacji, po rolę sztuki, muzyki i religii w afroamerykańskich społecznościach – cały ten kontekst pobrzmiewa gdzieś między wierszami.

Kadr z filmu <em>Ma Rainey: Matka bluesa</em>, reż. George C. Wolfe, 2020.
Kadr z filmu Ma Rainey: Matka bluesa, reż. George C. Wolfe, 2020.

Ma Rainey: Matka bluesa ma w sobie dużo z teatru. Nie tylko za sprawą swoich źródeł, solidnego scenariusza i faktu, że jej reżyser zjadł zęby na przedstawieniach teatralnych, ale i dzięki przyjętej konwencji. Większość akcji rozgrywa się w zaledwie kilku pomieszczeniach studia nagraniowego, a poza otwierającą sceną koncertu z Głębokiego Południa, film nie opuszcza miejsca ani czasu akcji w Chicago roku 1927 – nie dostajemy tu żadnych retrospekcji ani przebitek, a o wszystkim, co działo się gdzieś i kiedyś, dowiadujemy się z opowieści bohaterów. To oni, z Chadwickiem Bosemanem w roli młodego muzyka na czele, muszą unieść na swoich barkach ciężar nie tylko błyskawicznie zmieniającej się atmosfery w sali prób, ale i odmalowania widzowi przed oczami niejednokrotnie bardzo dramatycznych i przejmujących scen przy pomocy samych słów i mowy swojego ciała.

Viola Davis przez większość swojego czasu ekranowego właściwie zupełnie znika pod postacią charyzmatycznej i dość despotycznej wokalistki. Chadwick Boseman, który kręcił ten film u kresu swojego życia, przegrywając walkę z rakiem, po raz kolejny zaskakuje tym, ile energii i witalności jest w stanie z siebie wykrzesać w tak trudnych warunkach. Nawet i bez tej świadomości byłaby to świetna rola, a osadzona w tak ponurym kontekście robi jeszcze większe wrażenie.

Kadr z filmu <em>Ma Rainey: Matka bluesa</em>, reż. George C. Wolfe, 2020.
Kadr z filmu Ma Rainey: Matka bluesa, reż. George C. Wolfe, 2020.

Muzyka oczywiście też pięknie w Ma Rainey wybrzmiewa – choć paradoksalnie nie ma jej aż tak wiele, jak można by się spodziewać po filmie o ikonie bluesa. Ale Ma Rainey nigdy raczej nie miała aspiracji być filmem muzycznym. Ona nie tylko pokazuje, jak powstaje i brzmi ten rodzaj muzyki – ale potrafi sprawić, żebyśmy doskonale zrozumieli, DLACZEGO brzmi tak, a nie inaczej. I to jest chyba w tym filmie najbardziej wyjątkowe.

Przeczytaj także: