Ok, dziś jest ten dzień, kiedy czas rozprawić się z Black Mirror. Pewnie zabrzmię teraz jak serialowy hipster, ale wygląda na to, że wzrost budżetu i wyjście z niszy, do której zaglądali tylko zapaleńcy, wcale nie przyniosło nic dobrego. Owszem, pozwoliło twórcom na śmiałe eksperymentowanie z formą – a to samo w sobie nie jest żadną wadą. Problem jednak w tym, że nowy sezon Black Mirror tak bardzo daje się ponieść grze konwencjami i stylami, że gubi po drodze coś, co było esencją całej produkcji – bardzo specyficzną, refleksyjną i niebywale niepokojącą treść.
Black Mirror to serial, który w centrum stawiał szybko rozwijającą się technologię i naszą skomplikowaną z nią relację. Nie było to zwykłe straszenie tym, że kiedyś maszyny się zbuntują i urządzą nam robokalipsę… Black Mirror eksplorował raczej to, jak my sami wykorzystujemy techniczne nowinki i jak w zetknięciu z coraz to większymi możliwościami manifestują się nasze odwieczne nadzieje, lęki, niskie instynkty i zwykłe ludzkie słabości. Zamiast straszyć technologiczną zagładą albo prawić naiwne morały, serial pokazywał nam narzędzia, czasem takie, które zdają się być już niemal na wyciągnięcie ręki – i zastanawiał się, do czego można ich używać. Czasem wręcz początkowo uwodził ułatwieniami, gadżetami, rzeczywistością, o której łatwo jest zamarzyć, by potem naprawdę boleśnie zderzyć nas z naszą własną, małostkową naturą, pokręconą moralnością albo siedzącymi gdzieś głęboko lękami, spektakularnie obnażonymi w zetknięciu z władzą i mocą, jaką przynosi rozwój nowych technologii.
Takie były dotychczasowe sezony i taki chwilami bywa też sezon czwarty. Ale przy bardzo wysoko postawionej poprzeczce, przy tych (dosłownie!) nieprzespanych po obejrzeniu tego czy innego odcinka nocach, przy niepokoju, który chodził za nami przez kilka dni, który co chwilę wbijał jakąś szpilę refleksji – najnowsza odsłona serialu wypada bardzo mdło.
Paradoksalnie poszczególne odcinki same w sobie nie są wcale słabe. Dostajemy przekrój przez rozmaite konwencje, od bajecznie kolorowej satyry ze Star Trekiem w tle, przez rodzinny dramat o nadopiekuńczej matce, aż po czarno-biały film utrzymany w klimacie postapokalipsy. Twórcy eksperymentują, bawią się stylami, próbują ugryźć po kawałku z różnych gatunków filmowych. Czasem udaje im się to mniej, czasem bardziej, ale gdzieś w całym tym poszukiwaniu nowej drogi opowiadania trochę gubi się motyw przewodni całego serialu. Arkangel traktuje dość inwazyjne oprogramowanie jednak bardziej jak rekwizyt niż temat. Odcinki Crocodile i Metalhead w ogóle nie wpisują się w tradycję przyglądania się naszej relacji z technologią – ot, w tle biegają jakieś roboty albo ktoś ma pod ręką sprytne oprogramowanie, ale gdyby zastąpić te szczegóły czymś zupełnie innym, choćby wymienić mechaniczne psy na zombie – fabuła ani wymowa odcinka praktycznie nie uległaby zmianie. Nacisk położony jest zupełnie gdzie indziej. I choć sam w sobie Metalhead jest solidnym filmem z naprawdę mocnym zakończeniem, nie do końca pasuje mi do serialu, jakim do tej pory było Black Mirror.
Pozostałe trzy odcinki lepiej wpisują się w klimat, ale i tak w większości tego sezonu brakuje efektu WOW, emocjonalnego wstrząsu, czegoś, co zostanie z nami na dłużej i każe nam się zastanawiać nad tym, co właśnie zobaczyliśmy. Nie chodzi nawet o szokowanie, bo pomijając głośny odcinek ze świnią w pierwszym sezonie, raczej nie to było celem Black Mirror. Tym razem jednak czegoś w tych historiach brakuje i aż ciśnie mi się na usta (tudzież pod palce), że ten sezon to klasyczny przerost formy nad treścią.
Zwłaszcza, że nawet jednemu z dwóch odcinków, które przemówiły do mnie najbardziej, USS Callister, muszę postawić ogromny treściowy zarzut – to skandal, że da się nakręcić tak przyjemną i wciągającą historię science fiction, w której komponent science leży i kwiczy, a cała fabuła oparta jest na kompletnie błędnym z punktu widzenia współczesnej nauki założeniu. Fabularna niedbałość albo wielka czarna dziura w scenariuszu, gdzie ktoś zapomniał podjąć choćby próbę wyjaśnienia, jak niemożliwe i niedorzeczne nagle stało się rzeczywistością – to są grzechy, których nie wybaczam, zwłaszcza produkcjom niegdyś tak dobrym, jak Black Mirror.
Nie mogę więc powiedzieć, żeby nowy sezon mnie w pełni usatysfakcjonował… prawdopodobnie zresztą można było się spodziewać, że tak wysokiego poziomu nie da się utrzymywać w nieskończoność i twórców kiedyś w końcu trochę poniesie. Trochę szkoda, że ten moment nastał już teraz… Choć i tak dalej będę twierdzić, że jako całość Black Mirror to zdecydowanie jeden z najlepszych seriali ostatnich lat.
1 komentarz
Słyszałem o tym, jaki ten serial jest dobry już wcześniej i słyszałem też, że czwarty sezon jest słabszy, ale jakoś nikt mi nie umiał wytłumaczyć dlaczego pierwsze trzy sezony są takie dobre, a czwarty już nie, tj. nie potrafił nikt przed Tobą. Dzięki! Dopiero teraz poczułem się przekonany do obejrzenia „Black Mirror”, co w wolnej chwili (czyli pewnie za bardzo długi czas :P) uczynię ;).
Komentarze zostały wyłączone.