Love Actually – to właśnie święta

by Mila

Święta, jak widać (światełka na choinkach), słychać („Santa can you hear me?”) i czuć (zapach pierniczków…!), zbliżają się nieubłaganie. Czas więc i na tradycje świąteczne. Nawet jeśli tradycje, które mam na myśli, niewiele mają wspólnego z właściwym tego słowa znaczeniem.

Takich kompletnie świeckich tradycji świątecznych pielęgnuję zatrważająco dużo, bo aż dwie. Pierwsza zapowiada święta (a czasem odwleka je do ostatniej chwili), brzmi bowiem: święta zaczynają się dopiero wraz z pierwszym przypadkowo usłyszanym Last Christmas. Wyśpiewanym przez George’a Michaela, rzecz jasna. I nikogo innego. Druga zaś… Bez drugiej tradycji świąt nie będzie. Bo święta bez rytualnego oglądania Love Actually mogłyby nie istnieć.

Tak powinni wyglądać autorzy świątecznych przebojów. Kadr z filmu "Love Actually", reż. Richard Curtis, 2003.

Tak powinni wyglądać autorzy świątecznych przebojów. Kadr z filmu „Love Actually”, reż. Richard Curtis, 2003.

Dla kogoś tak wypranego z wszelkiej tradycyjnie rozumianej duchowości, jak ja – Love Actually jest właściwie kwintesencją świąt. Ma ich w sobie dokładnie tyle, ile jestem w stanie przełknąć: światełka, prezenty, piosenki o śniegu i mikołaju, nawet ciężkostrawną miłość. I ani grama więcej. Nic oprócz tego, co jestem jeszcze w stanie przyswoić. Taka moja własna nisza do spokojnego zaszycia się w grudniu. Bo gdybym nie mogła się schować w Love Actually, byłabym pewnie Grinchem.

W tym roku dbam o tę tradycję na bogato – po raz pierwszy oglądając wszystkie dodatki do wydania dvd. Trochę ich jest – wywiady z twórcami, teledysk do hitu Billy’ego Macka, uzasadnienie wyboru takich a nie innych piosenek do ścieżki dźwiękowej, pogłębione wątki, wycięte sceny… Całkiem interesujące są to materiały, kilka z dodatkowych scen jest naprawdę dobrych i szkoda, że zabrakło na nie miejsca… Jednak im dłużej się nad nimi wszystkimi zastanawiam, tym bardziej cieszy mnie to, jaki ostatecznie film przybrał kształt. Bo gdyby jednak nie zrezygnowano z niektórych wątków (ożywający nagle obraz… mały Sam wykonujący niewiarygodne gimnastyczne akrobacje na lotnisku… marzenie Berniego, by pierdnięcia były widoczne…), coś diametralnie mogłoby się zmienić w odbiorze całości i to raczej na niekorzyść. Ani zupełne odrealnienie, ani totalne przerysowanie nie wyszłyby filmowi na dobre. Owszem, byłyby zabawne, ale jednocześnie mogłyby wprowadzić za duży dystans i Love Actually przestałby trafiać dokładnie tam, gdzie trzeba – prosto w serce. Przestałby być idealny.

Sama nie wiem, co mnie w tym filmie najbardziej urzeka… Tańczący premier Wielkiej Brytanii? Homar w jasełkach? Przeuroczy zakochany mały perkusista? Colin Firth? Alan Rickman? Stary, niepoprawny Bill Nighy? Cokolwiek by to nie było, coś w tym filmie sprawia, że co roku kradnie moje serce, mój grudzień, moje święta. I nie chce ich oddać. Nikomu. Nawet Kevinowi.

Przeczytaj także:

3 komentarze

~Laura 20 grudnia 2012 - 17:14

Boziu, uwielbiam ten film ! Ale najbardziej urzeka mnie w nim muzyka (m.in https://www.youtube.com /watch?v=faqWafcTT6s). Mam wrażenie, że to ona tworzy całą atmosfere : )
No i zobaczyć Alana Rickamana w takim filmie to też ogrooomny smaczek ; )

Odpowiedz
Mila 20 grudnia 2012 - 22:03

cały rok na to czekam 😀
grudniowy dzień bez ścieżki z „Love Actually” jest dniem straconym 😀

Odpowiedz
~Anna Siemomysła 30 grudnia 2012 - 11:51

To jest mój film na chandrę i na bardzo dobry nastrój. I mam tak jak Ty. Nie wiem, kogo z nich uwielbiam bardziej…
A gdybym mogła zorganizować swój pogrzeb, to pogrzeb na wzór pogrzebu Joanny byłby w sam raz.

Odpowiedz

Skomentuj

WordPress PopUp Plugin

Ta strona wykorzystuje pliki COOKIES zgodnie z ustawieniami Twojej przeglądarki. Dowiedz się więcej.

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close