Kiedy ostatnio po raz drugi wybraliśmy się ze znajomymi na Lobstera, w rozmowie padło powodowane zachwytem pytanie o to, jak ludziom może się ten film nie podobać. Bo że niektórym nie podoba się bardzo, to nie ulega żadnej wątpliwości – wystarczy zajrzeć na pierwszy lepszy portal o filmach. Ale choć sama uważam, że jest pod pewnymi względami genialny, po namyśle chyba rozumiem, dlaczego część widzów z miejsca się na niego zamyka.
Powody są dwa. Po pierwsze Lobster mocno wykracza poza ramy, do których przyzwyczajony jest przeciętny widz. Wbrew pozorom w słowie „przeciętny” nie ma tu żadnej obelgi czy wartościowania, to raczej określenie czysto statystyczne. Chodzi o widza, który owszem, chodzi czasem do kina i może nawet jest mniej więcej na bieżąco, ale nie spędza w ten sposób połowy swojego życia, bo ma inne rzeczy do roboty. Siłą rzeczy porusza się więc w jakichś ustalonych przez masową kulturę ramach i nie jest specjalnie przyzwyczajony do dziwactw, eksperymentów i formy wykraczającej poza przyjęte przez Hollywood schematy – bo ich po prostu nie szuka. I ja takiego widza w pełni rozumiem – sama na przykład trochę hejtuję jedną z książek Cortazara, bo autor zachęca mnie do chaotycznego skakania po rozdziałach, a przecież wszyscy dobrze wiemy, że powieści powinno się czytać w sposób uporządkowany, strona po stronie. I kropka.
A Lobster, zupełnie jak wspomniana książka, korzysta ze środków, z którymi nie wszyscy jesteśmy oswojeni. Jest mocno przerysowany, do bólu absurdalny i to niekoniecznie w zabawny sposób, aktorzy celowo recytują swoje kwestie sztywno jak w średnio udanym szkolnym teatrzyku… Niezbyt przypomina to tradycyjną szkołę robienia filmów i jeśli dla kogoś Lobster jest pierwszym zetknięciem z kinem spoza głównego nurtu, nie dziwię się, że w pierwszym odruchu jego forma może się okazać niestrawna. Bo już zrozumienie samej treści Lobstera wcale nie wymaga doktoratu. Metafora, na której opiera się film, jest prosta i widoczna jak na dłoni.
I tu dochodzimy do drugiego powodu – bo chociaż myśl ukryta za Lobsterem jest prosta, to wcale nie tak łatwo ją przełknąć… Ten film jest jak zwierciadło, które obnaża nasze lęki, małostkowość, dojmującą samotność, z którą nie umiemy sobie poradzić. Trzeba mieć sporą dawkę empatii dla samego siebie, żeby diagnozy Lanthimosa przyjąć i nie próbować się przed nimi bronić… bo są to diagnozy dosyć niewygodne.
Lobster zabiera nas do świata, w którym życie w parach jest nie tylko normą, ale i obowiązkiem. Single (czy też samotnicy) są wyrzutkami i kryją się gdzieś po lasach, z jednej strony usiłując przetrwać, z drugiej knując, jak tu obalić obowiązujący porządek. A jest to porządek dosyć bezlitosny. Kiedy rozstajesz się z dotychczasowym partnerem, automatycznie trafiasz do ośrodka, który ma ci pomóc wrócić na łono społeczeństwa u boku nowej osoby. Jedyny haczyk jest taki, że jeśli nie uda ci się znaleźć nowej miłości w wyznaczonym czasie, jako jednostka cokolwiek niedostosowana i najwyraźniej niegodna miana człowieka, zostaniesz zamieniony w zwierzę. Bezpowrotnie, ma się rozumieć. Zegar tyka, desperacja rośnie. Prawie jak w życiu.
Zwierciadło, które Lobster podsuwa nam pod nos, może i jest odrobinę krzywe, ale jest też brutalnie szczere i każe nam się skonfrontować z rzeczami, które siedzą w każdym z nas i w tym czy innym momencie naszego życia wypełzają na światło dzienne.
A to przede wszystkim jest strach – przed samotnością i przed tym, że „na czas” nie znajdziemy sobie kogoś odpowiedniego. Cokolwiek miałoby właściwie znaczyć „na czas”. Nikt nie grozi nam zamianą w zwierzę, a i tak spieszymy się z „poukładaniem sobie życia uczuciowego” tak, jakby od tego zależała cała nasza wartość. Może zależy. Może daliśmy sobie wmówić, że tylko w parach jesteśmy coś warci? Że tylko w parach życie ma sens? Że w pojedynkę jesteśmy niekompletni, nieszczęśliwi, nieatrakcyjni i bezużyteczni?
W poszukiwaniu sensu i ukojenia dla lęku łapiemy się myśli: „znaleźć kogoś”. Czasem nie ma nawet znaczenia kogo, byle tylko był. Czasem wystarczy jakaś powierzchowna cecha, jakieś nieistotne podobieństwo życiorysów, żebyśmy uparli się, że to ten jedyny i miłość na zawsze. Albo żeby inni uparli się za nas. Przysięgam, że miałam w tym roku co najmniej jedną rozmowę rodem z Lobstera: „No ale jak to nie macie nic wspólnego? Na pewno coś się znajdzie, SZUKAJ DALEJ!”. Skoro nie łączą nas poglądy, wizja przyszłości, ani nawet miłość do książek, to może przynajmniej oboje lubimy jeżyny…? Cholera, nie zapytałam o jeżyny!
Czasem tak bardzo pragniemy przestać się bać albo po prostu mieć się do kogo przytulić, że na rozmokłych fundamentach z tych nieszczęsnych jeżyn próbujemy budować całe skomplikowane konstrukcje poważnych związków. A potem jesteśmy bardzo zdziwieni, że wszystko się jednak sypie. Ale skoro się sypie, to za wszelką cenę trzeba ratować – najlepiej „wytwarzając” więcej podobieństw i zamiatając pod dywan różnice. Ludzie powinni się nauczyć rozstawać, a zamiast tego próbują się kurczowo trzymać złudzeń. Niektórzy będą wtedy kłamać, że lubią te książki czy te jeżyny – mimo że na sam ich widok dostają wysypki. Inni amputują sobie piękny długi warkocz albo zainteresowania, które tej drugiej osobie wydają się śmieszne i niedorosłe. Jeszcze inni nawet wydłubią sobie samoocenę i szacunek do samego siebie – bo skoro one tak przeszkadzają w byciu z tym kimś, to po co je właściwie mieć?
Wpadamy w skrajności. Jeśli nie uganiamy się jak szaleni za kimś, kto wypełni pustkę, to udajemy, że pustki nie ma, i w ogóle kontestujemy całą ideę bycia w związku. Stawiamy krzyżyk na wszystkich tych romantycznościach i gramy wyzwolonych. Prychamy z pogardą na widok nastolatków obściskujących się na przystankach. Najchętniej zakazalibyśmy publicznych czułości, bo od razu nóż nam się w kieszeni otwiera. Z góry i z politowaniem patrzymy na tych, którzy jeszcze próbują sobie wmówić, że są szczęśliwi.
Ale to nic złego. Bo dobrze wiemy, że oni dokładnie tak samo patrzą na nas. Też chcieliby nas wyrównać do swojego poziomu – czy to ze szlachetnej troski o nasz dobrostan, czy z wyrachowania i lęku, że każda singielka to potencjalna złodziejka mężów. To jest jak wojna dwóch plemion mówiących zupełnie różnym językiem – mimo że większość z nas płynnie przechodzi z jednego plemienia do drugiego i z powrotem. Patrzymy na siebie podejrzliwie, nieufnie, z zazdrością, ze współczuciem, które ma zagłuszyć wewnętrzne poczucie niższości i świadomość własnej desperacji – jakkolwiek by się ona nie objawiała.
Założę się, że znasz ten stan. Chyba wszyscy w takim czy innym momencie życia go poznaliśmy. Wszyscy czasem umieramy ze strachu, że już zawsze będziemy sami. Albo że już nigdy nie będziemy wolni. Albo że coś się bezpowrotnie skończy i trzeba będzie zaczynać od nowa. Wszyscy czasem zazdrościmy drugiej stronie albo patrzymy na nią podejrzliwie. Wszyscy czasem działamy po omacku, podejmujemy żałośnie głupie decyzje, gubimy samych siebie jeśli nie w parciu na związek, to w podważaniu jego sensu. Wszyscy czasem nie mamy zielonego pojęcia, co robimy ze swoim życiem.
Kto sam nie przeszedł przez wszystkie etapy Lobstera, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Niełatwo patrzy się na to wszystko na ekranie. I trudno ludzi winić za to, że wolą prychnąć „co za głupoty!” i uciec, niż zmierzyć się z czymś mocno dla siebie niewygodnym…
Bo w końcu kto chciałby się przyznać, że jest desperatem?