Mówi się, że książki nie należy oceniać po okładce. Czasem jednak zdarza się, że już na widok pięknie zaprojektowanej okładki mamy ochotę sięgnąć po książkę, nie wiedząc nawet, co możemy znaleźć w środku. Tak też było ze mną w przypadku tomiku Mleko i miód Rupi Kaur.
Stylowa, dość minimalistyczna okładka „atakowała” mnie ze wszystkich stron na Instagramie. I kusiła. To jest wyjątkowo fotogeniczna książka. Tomik Mleko i miód trafił więc w końcu na moją półkę. Uwielbiam patrzeć na tę książkę. Czerń, biel, prosta typografia, proste rysunki ilustrujące poszczególne teksty – wszystko to składa się na pięknie zaprojektowany przez samą autorkę tomik poezji. Ta estetyka i unosząca się wokół książki aura feminizmu podpowiadały mi, że będzie to lektura mocna i dojrzała… dopóki nie dotarło do mnie, że Rupi jest młodsza ode mnie, a swój debiutancki tomik wydała przed ukończeniem 23 lat.
Nie chcę tu twierdzić, że młodzi autorzy nie piszą mądrych rzeczy… Nawet ja mam poczucie, że i 10 lat temu zdarzało mi się niekiedy pisać mądrzejsze teksty niż dzisiaj. Jest to poczucie prawdopodobnie bardzo złudne, bo jakoś boję się do tych tekstów zajrzeć… Ale nawet abstrahując od wieku autorki, w tomiku Mleko i miód bardzo wyraźnie pobrzmiewają nastoletnie refleksje, problemy i odkrycia… dla nieco starszych kobiet czasem prawie oczywiste, czasem dość naiwne.
Zaczyna się naprawdę nieźle, choć boleśnie. Pierwsza część książki, zatytułowana cierpienie, „podobała” mi się zdecydowanie najbardziej. Choć akurat „podobała” nie jest dobrym słowem w obliczu jej tematyki. Ta część ma w sobie moc, może dlatego, że mówi o sprawach chyba najcięższej wagi. Poniżenie, molestowanie, gwałt, toksyczne związki, opuszczenie, seksualność, z którą czasem sobie nie radzimy, bo najpierw musiałybyśmy przetworzyć myśl, że może jednak nie jesteśmy przedmiotem na użytek innych.
Na kolejnych stronach teksty Rupi Kaur się zmieniają… i to niekoniecznie na dojrzalsze. Kiedy pisze o zakochaniach, rozstaniach, powrotach, pierwszych intymnych doświadczeniach, czuć w tym czasem niemal nastoletnią naiwność, egzaltację… Taki pensjonarski majstersztyk. To nie są teksty złe, ale wyrobiona czytelniczka, a już na pewno aktywna feministka nie znajdzie w nich nic nowego, co najwyżej z nostalgią albo może lekkim zażenowaniem spojrzy na siebie samą z młodzieńczych lat.
Choć z drugiej strony, słyszę głosy mężczyzn, że to pozycja obowiązkowa dla facetów, którzy chcieliby zrozumieć kobiety, ich emocje i problemy, z którymi muszą się mierzyć. Może coś w tym jest. Może dla kobiet, które życie zmusiło już do poukładania sobie tych wszystkich spraw w głowie, poezja Rupi Kaur nie zawsze jest odkrywcza. Ale dla dziewcząt dopiero wchodzących w dorosłość i dla mężczyzn, dla których te rzeczy przecież nie są wcale oczywiste, jest to jakieś okno na świat kobiet i ich rozumienie wielu spraw. Może w takim razie więcej mężczyzn powinno sięgać po tę książkę?
Zdarza się, że Rupi Kaur w tym tomiku wyważa otwarte drzwi. Ale też trzeba przyznać, że z pewną swobodą mówi o rzeczach, które dla wielu kobiet są bliskie tabu. Choćby o niewydepilowanym ciele. Albo menstruacji. To w końcu dziewczyna, o której zrobiło się naprawdę głośno, gdy wrzuciła na Instagrama swoje zdjęcie w poplamionej krwią piżamie. A był to tylko fragment projektu zatytułowanego po prostu: Okres.
Tego typu odwagi jest sporo w jej tekstach, choć trzeba przyznać, że niewygodne tematy podane są w dosyć gustowny sposób. Może i dobrze, że ktoś o tym mówi. Bo coraz trudniej oprzeć się wrażeniu, że jako kobiety dałyśmy się wpędzić w pogoń za nierealnymi standardami wyglądu, a niekiedy nawet w zaprzeczanie naturalnym funkcjom i cechom naszych organizmów. Wiele z nas twierdzi, że rozmaitym zabiegom upiększającym oddajemy się dla samych siebie. A jednak – jak zauważa Peggy Orenstein w ciekawym filmiku z konferencji TED – będąc zupełnie same na bezludnej wyspie, znalazłybyśmy sobie masę bardziej ciekawych, przydatnych i pilnych zajęć niż wyrywanie brwi. O bardziej bolesnych zabiegach nie wspominając.
Wracając jednak do Rupi Kaur – jej twórczość powszechnie nazywana jest poezją. Choć tak naprawdę w zetknięciu z jej tekstami nie zawsze jest to pierwsze słowo, które przychodzi na myśl. Niektóre z nich bardziej niż wiersze przypominają pojedyncze myśli zawarte w dwóch krótkich wersach, czasem w czterech, pięciu słowach. Rupi tworzy zresztą głównie w internecie, publikuje swoje teksty na Instagramie, więc siłą rzeczy muszą one być zwięzłe, by zmieścić się na zdjęciach, niekiedy dopełnione dodatkowo szkicem. Czasem już w tych kilku krótkich wersach udaje jej się zawrzeć coś naprawdę poruszającego – i wtedy są to prawdziwe perełki. Współczesna poezja nie jest czymś łatwym do zdefiniowania, czasem można odnieść wrażenie, że nie ma w niej już kompletnie żadnych zasad… A Rupi i jej prace chyba całkiem nieźle odnajdują się w tej nieco rozmytej kategorii.
Choć dla dojrzałej (niekoniecznie wiekiem) czytelniczki spotkanie z Rupi Kaur nie będzie niczym odkrywczym i choć zupełnie innych rzeczy spodziewałam się po tej książce, to jednak cieszę się, że jest o niej dość głośno. Zarówno forma jej twórczości, jak i treść mają szansę przemówić przede wszystkim do młodych ludzi, do młodych kobiet. Dla nastoletnich dziewcząt to, co Rupi ma do powiedzenia, cały czas jeszcze może być odkrywcze. Jej teksty mogą otworzyć młode pokolenie na współczesną poezję, pokazać, że to nie jest coś niezrozumiałego, czego należy się bać.
Ale też jej poezja ma szansę obudzić w młodych kobietach świadomość samych siebie. Pomóc przetrwać i jakoś zdefiniować czas szukania własnej tożsamości, budowania pierwszych związków. I przede wszystkim chyba dać im poczucie, że nie są ze swoimi problemami same. Że miliony kobiet na całym świecie zmagają się z tymi samymi wątpliwościami. Może nawet zainspirować do działania. Pokazać, że dziewczyny takie jak Rupi Kaur próbują coś robić, budować świadomość społeczną, uwrażliwiać. Chciałoby się powiedzieć: definiować kobiecość na nowo… Rupi Kaur jednak tak daleko nie idzie. Ale kto wie, jak daleko sięgną dziewczyny, które pójdą za nią.