Co mają ze sobą wspólnego J.R.R. Tolkien, Dmitry Glukhovsky i Stieg Larsson? Oprócz tego, że każdy z nich popełnił w życiu parę poczytnych książek, na pierwszy rzut oka niewiele. Ale przypadek każdego z nich mógłby się stać ciekawym argumentem w dyskusji o tym, do kogo należą świat i bohaterowie stworzeni przez pisarza – i komu wolno do tego świata wchodzić z butami.
Każdy z tych panów powołał do życia charyzmatycznych bohaterów (jak Larsson), swoją wersję przyszłości (jak Glukhovsky) albo wręcz cały wszechświat razem z jego mitologią i językami (jak Tolkien). A potem w takich czy innych okolicznościach inni ludzie wzięli do ręki pióra (albo zasiedli przed komputerem) i na kluczowych fundamentach czyjegoś dzieła zbudowali swoje własne powieści. W historii literatury takich przypadków pewnie nie brakuje, ale aż cisną się na usta pytania o osobiste prawa autorskie, granice inspiracji i przede wszystkim etyczną stronę robienia kariery na czyimś nazwisku i osiągnięciach.
W całym tym zestawieniu przykład Glukhovsky’ego jest najbardziej demokratyczny i najłatwiejszy do oceny. A przy okazji pozytywny, co się nieczęsto zdarza. Jego powieść rozgrywająca się w tunelach moskiewskiego metra po nuklearnej apokalipsie zainspirowała już dziesiątki pisarzy, którzy w tym mrocznym, pełnym zmutowanych potworów świecie osadzili swoje własne historie. Niektórzy przejęli od niego nawet układ politycznych sił w moskiewskich tunelach. Inni – tylko ogólną wizję rzeczywistości po trzeciej wojnie światowej. Glukhovsky po prostu otworzył wykreowany przez siebie świat innym autorom, zaprosił ich do niego i ustalił pewne reguły pisania pod szyldem Metro 2033 – i tak pod jego patronatem wciąż rozrasta się postapokaliptyczne imperium. Na ile była to jego własna, kreatywna decyzja, a na ile podszepty literackich agentów wietrzących intratny biznes – tego się pewnie nie dowiemy. Grunt, że autor miał tu możliwość dokonania świadomego wyboru i jeśli jego „dziecko” trafiło pod opiekę rzeszy innych pisarzy, to zgodnie z jego życzeniem. Czego niestety o pozostałych dwóch panach powiedzieć nie można.
Weźmy na przykład takiego Tolkiena. Nie bójcie się, nie będę tu marudzić, że jego syn po śmierci pisarza dokończył redagować i wydał Silmarillion, bo po pierwsze zrobił to w imieniu ojca, a po drugie – Tolkien misternie dziergał Silmarillion przez większość swojego życia, więc jest spore prawdopodobieństwo, że przewracałby się w grobie raczej, gdyby go NIE OPUBLIKOWANO.
Ale dla pewnego Rosjanina, który umyślił sobie wydać opowieść o wojnie o Pierścień widzianą oczami żołnierzy Saurona, nie będę już taka łaskawa. Zważywszy, że gość napisał też coś w rodzaju swojej wersji Ewangelii, według Jeśkowa przepis na sukces wygląda najwyraźniej tak: bierzesz znaną i głośną historię, wyciągasz z niej jakiegoś pobocznego bohatera albo kompletnie zmieniasz punkt widzenia i przepisujesz wszystko na nowo według własnej wizji. I trzepiesz kasę w oparciu o dopisek „alternatywna wersja opowieści Tolkiena” na okładce.
W przypadku Biblii trudno co prawda dociekać praw autorskich, ale już w przypadku Tolkiena te prawa są bardzo starannie chronione. W tym celu powstała specjalna fundacja – i nie, niestety panu Jeśkowowi nie jest z rzeczoną fundacją specjalnie po drodze. Książka doczekała się tłumaczeń na parę języków (w tym na polski pod tytułem Ostatni władca Pierścienia), pieniążki na konto Jeśkowa płyną, a tolkienowska fundacja jest wściekła i odżegnuje delikwenta od czci i wiary. W zasadzie ich popieram. Za moich czasów na takie wyczyny mówiło się w najlepszym wypadku: fan fiction. Tyle tylko, że nikt przy zdrowych zmysłach nawet nie pomyślał, żeby takie rzeczy oficjalnie publikować i sprzedawać (zwłaszcza bez zgody spadkobierców autora oryginału) – może dlatego, że fanfikami zajmowały się głównie nastolatki składające hołd J.K. Rowling… a może dlatego, że to tak jakby NIE W PORZĄDKU. Ale w końcu Rosja to nie kraj, tylko stan umysłu. Może tam trzepanie kasy na fanfikach i olewaniu praw autorskich jest fajne. Moich pieniążków ten pan nie dostanie, nawet jeśli czasem mnie kusi sprawdzenie, co on tam wysmażył.
Ale skoro Rosja to stan umysłu, być może to samo należałoby powiedzieć o Szwecji. Albo o międzynarodowym stowarzyszeniu pazernych krewnych, którzy chcą zarobić na śmierci swoich synów i braci, nawet jeśli za życia się specjalnie nimi nie interesowali. Bo nie jestem pewna, jak inaczej nazwać fakt, że autor bestsellerowej serii kryminałów Millenium od dawna już nie żyje, a tymczasem jego bohaterowie dalej w najlepsze rozwiązują zagadki w kolejnych nowych książkach. I to w książkach, które nie mają nic wspólnego z notatkami Larssona pod kolejne tomy Millenium. Jaki jest sens zatrudniać obcego faceta, żeby od zera napisał sobie czwartą część serii, skoro 3/4 powieści naszkicowanej przed śmiercią przez Larssona bezpiecznie spoczywa w jego starym laptopie? Nie mam pojęcia. Może Szwecja to też stan umysłu.
We wszystkich tych prawno-finansowych kłótniach najmniej zdaje się wszystkich (a zwłaszcza pisarzy-naśladowców) obchodzić rzecz najważniejsza – osobiste prawa autorskie związane z oryginałem. Nienaruszalność treści i formy, rzetelne wykorzystywanie utworu i jego elementów, nadzór nad sposobem korzystania z niego. Które przysługują rzecz jasna autorowi oryginału. Niektóre nawet po śmierci. Mówcie, co chcecie, ale trochę trudno mi sobie wyobrazić, żeby Tolkien był z wypocin Jeśkowa zadowolony – nawet gdyby miały to być wypociny zgrabnie napisane. Trudno mi też sobie wyobrazić, żeby Larsson skakał ze szczęścia na myśl o tym, że po jego śmierci własny ojciec zignoruje jego autorski tekst, oddając jego bohaterów i markę w ręce jakiegoś przypadkowego dziennikarza. Nawet gdyby ten nie najgorzej poradził sobie z zadaniem.
Tylko co z tym fantem zrobić? Jak domagać się sprawiedliwości dla pisarza, jeśli nawet jego własnych spadkobierców nie obchodzi jego zdanie? Czyżby zostało nam tylko narzekać? Ewentualnie bojkotować sprzedaż efektów tych moralnie wątpliwych zabiegów? Zrobić pewnie możemy niewiele… Ale może warto, żebyśmy zdawali sobie sprawę z tego, jakie historie kryją się za książkami, po które sięgamy.
3 komentarze
Wciągnęły mnie Twoje przemyślenia. A to z dwóch powodów. Po pierwsze fajnie i rzeczowo napisane ? po drugie, sama napisałam kilka książek, będąc nastolatka i nigdy jeszcze nic nie wydalam. Ale inspirowałam się na innych – nawet nie na książkach, a na filmach, bajkach. Pierwsza powieść miała w sobie najwięcej kopii. Ale czy kopii? Czy pożyczenie czyjegoś bohatera, zmiana imienia, historii i dalszych losów jest wg Ciebie do przyjęcia? Obecnie ta książka jest w powijakach, bo zaczęłam ją pisać na nowo, zmieniając jeszcze bardziej. Nie wiem, czy któraś powieść ujrzy kiedyś światło dzienne… Gdybyś miała ochotę przeczytać fragmenty innej, też z zapożyczeniami, zapraszam do działu Moja twórczość na moim blogu. Ciekawa jestem Twoje opinii. ? Pozdrawiam cieplutko!
Czesc 🙂
Nie wiem jak to jest w przypadku kontynuacji cyklu Milenium, nie czytałam, ale jeśli wydają oficjalnie kontynuację cyklu zmarłego autora to jakoś te „materialne prawa autorskie” imo zostały im sprzedane lub odstąpione wczesniej przed śmiercią autora. Inaczej rodzina lub inni spadkobiercy owych „materialnych praw autorskich” mieliby coś do powiedzenia w sądzie. No, a jeśli nie publikują kolejnych tomów pod nazwiskiem zmarłego autora, ale pod nazwiskami owych kontynuatorów albo jeśli nazwiskiem kontynuatorów nie ozdabiają tekstów wygrzebanych z szafy orygninalnego autora no to też wszystko jest ok, bo w ten sposób „osobiste prawa autorskie” Larssona także są zachowane, bo kupujący kontynuacje ma pewność, że nie wciskają mu, że to Larsson napisał. „Osobiste prawa autorskie” to prawo do bycia wymienionym jako autor, które da się pogwałcić chyba jedynie poprzez zrobienie plagiatu – czyli przypisanie sobie autorstwa czyjegoś dzieła, zaś „materialne prawa autorskie” to prawa do czerpania korzysci finansowych wynikających z faktu bycia autorem dzieła.
poz 🙂
tal
Może to zbyt subtelnie wybrzmiało w tekście, ale w przypadku Larssona prawa, owszem, sprzedał po jego śmierci ojciec – tyle że ojcu z Larssonem było za życia nie po drodze i raczej nie jest osobą, która najlepiej wiedziałaby, co syn chciałby dalej zrobić ze swoim cyklem. Zwłaszcza, że zgodził się na napisanie kolejnego temu od zera i według nowego pomysłu, podczas gdy w szufladzie Larssona leżało jakieś 3/4 gotowej nowej książki. Tak że prawa majątkowe sobie, a wola autora w tym przypadku nikogo nie obeszła – co w jakiś sposób godzi w jego osobiste prawa autorskie, bo w nich nie chodzi tylko o przypisanie nazwiska, ale też decydowanie o dysponowaniu dziełem i o tym, w jaki sposób ono i jego elementy (bohaterowie, świat przedstawiony) będą wykorzystywane. Oczywiście trudno jest tego pilnować, kiedy jest się martwym – morał z tej historii jest więc taki, że jak ci nie po drodze z naturalnymi spadkobiercami twoich praw majątkowych do dzieła, to warto zawczasu zadbać o umieszczenie w testamencie kogoś, kto lepiej rozumie twoją wizję.
Komentarze zostały wyłączone.