Zarwałam dzisiaj noc, oglądając Belfra. Po części dlatego, że błędnie oszacowałam, ile muszę nadrobić odcinków. Ale trochę też dlatego, że pod koniec wreszcie zrobiło się ciekawie i trudniej było się oderwać. Zwłaszcza oderwać wzrok od Sebastiana Fabijańskiego.
Co nieco napisałam już o początkowych odcinkach, ale skoro nadarza się okazja, warto chyba podsumować całość. Czytaj: spędziłam weekend polując na prezenty świąteczne i nadrabiając seriale, więc musi być o Belfrze, bo nie zdążyłam napisać nic innego. Zdarza się.
Tak samo po czterech pierwszych, jak i po finałowym odcinku Belfer dalej jest serialem dość nierównym. Jest w nim sporo dobrego. Maciej Stuhr. Szelmowski łobuz o (chyba) dobrym serduszku zagrany przez Fabijańskiego. Prawdopodobnie dość trafny obraz małomiasteczkowych gangsterów, którym słoma wyłazi z butów. Przekonująca dynamika relacji w grupie niepokornych nastolatków – i to nawet mimo tego, że aktorsko młodsza część ekipy niespecjalnie wzbija się na wyżyny.
Sporo tu zależało od relacji międzyludzkich. Romanse, sekrety, zdrady, brudne interesy – wszystko to popychało fabułę do przodu i coraz bardziej intrygująco komplikowało sprawę zabójstwa Asi Walewskiej. Relacje między dzieciakami w szkole udały się świetnie, mimo że większość z nich jeszcze sporo musi się nauczyć o aktorstwie. Klasowy cwaniak, zamknięty w sobie frajer, błazen, kujonka, rozpuszczona paniusia i szkolna psychopatka – wszyscy oni tworzą ciekawe tło dla zgonów i sekretów, które jeden po drugim zmieniają układ sił w Dobrowicach.
Relacje między dorosłymi udały się za to średnio. I to mimo faktu, że obsadzie trudno odmówić talentu i klasy. Cielecka, Pieczyński, Królikowski, Simlat, Stuhr… nie brakuje dobrych ról w ich dorobku. Ale coś tu między nimi nie gra. Brakuje chemii. Romans to jest jednak romans, groźba to jest groźba… A jedyne, w czym naprawdę czuć chemię, to wściekłość. Wściekłość jakoś zawsze się w polskiej kinematografii udaje. Trochę się za to nie udała postać Pieczyńskiego, jego lokalny dziennikarz-alkoholik jest dość przerysowany. Wręcz komiksowy.
Nie brakuje w Belfrze wątków dość trudnych do uzasadnienia. O ile z czasem zaczynamy rozumieć, dlaczego polonista tak się uparł pakować w sam środek policyjnego śledztwa, to kwestia jego licznych talentów pozostaje jednak dość tajemnicza. Gdyby nie kilka banalnych błędów, które nasz domorosły detektyw popełnia tu i ówdzie, można by się zastanawiać, kiedy wreszcie ściągnie maskę i powie: my name is Bond, James Bond. Wnikliwość, tężyzna fizyczna, (rzekomy) wpływ na kobiety, godne pozazdroszczenia umiejętności walki wręcz – z każdym odcinkiem polonista ujawnia coraz więcej ukrytych talentów. I robi się coraz mniej wiarygodny, bo ani dyplom psychologii, ani nawet doświadczenie w pracy z trudną młodzieżą zazwyczaj jednak nie owocują prowincjonalną kopią agenta Jej Królewskiej Mości. Mój ulubiony polonista z liceum przypominał raczej gościa, który w dwóch różnych butach jedzie po syna do przedszkola i przez pomyłkę wraca z obcym dzieckiem. Po drodze gubiąc klasówki całej trzeciej „a”. Ale kto wie, może są i tacy jak Paweł Zawadzki.
O ile jednak na talenty polonisty można jeszcze przymknąć oko, to pomysł na zajawkę drugiego sezonu autentycznie mnie rozśmieszył. Choć w zasadzie może nie powinien… skoro belfer może być agentem 007, to chyba nie powinno dziwić, że otrzymuje kolejne tajne misje… Tylko czekać, aż zgłosi się do niego Interpol.
Ale nie bądźmy złośliwi. Belfer to jednak był kawał przyzwoitej rozrywki z kilkoma niezłymi rolami i całkiem sprawnie zarysowaną tajemnicą morderstwa. Bo z pobocznymi wątkami było już różnie. Ale to, co najważniejsze w serialu kryminalnym, trzyma tutaj poziom.
Nie wiem, czy czekam na drugi sezon Belfra. Trochę się obawiam, że mógłby być zbyt absurdalny. Ale kto wie, kto wie… Jeśli twórcy doprawią historię kimś równie interesującym jak łobuz z twarzą Fabijańskiego, to może nawet obejrzę…