Od dawna już tęskniłam za filmem, który będzie w stanie mnie uwieść. Nie – wciągnąć, nie – zaciekawić… Uwieść, od pierwszych scen składając bardzo osobistą obietnicę: zawładnę twoją duszą, choćby tylko na chwilę, ale zawładnę nią całkowicie. Od dawna za tym tęskniłam… A potem pojawił się on. Koneser.
Szalenie trudno jest pisać o nowym filmie Giuseppe Tornatore, gdy się ma świadomość, że jedno nieostrożne słowo może zdradzić całą, misternie utkaną fabułę i pozbawić przyszłego widza tej cudownej, ulotnej, nieco może masochistycznej przyjemności patrzenia na świat odrobinę samotnymi w wyrazie oczami głównego bohatera (których to oczu użyczył mu zresztą wspaniały Geoffrey Rush). Z drugiej strony – krótkie wprowadzenie rodem spod pióra dystrybutora groziłoby niewybaczalnym bagatelizowaniem, przekłamaniem, zupełnie nieestetycznym fałszem. Odczuwam zresztą (może nieco irracjonalny, kto wie?) wewnętrzny sprzeciw wobec przyklejania Koneserowi jakichkolwiek łatek, od kryminału począwszy aż po melodramat. Trudno jest o Koneserze pisać, szalenie trudno… Ale równie nieznośnie jest o nim milczeć.
Nie opowiem wam fabuły tego filmu, bo fabuła, choć tak drobiazgowo i sprytnie zaplanowana, choć tak godna wszelkich zachwytów, obok bycia misternym cudeńkiem jest także – a może przede wszystkim – pretekstem. Tylko i aż pretekstem do opowiedzenia o człowieku rzeczy, które może i gdzieś tam w głębi duszy przeczuwamy, ale które trudno jest wypowiedzieć. Za garść istotnych informacji musi wystarczyć to, że znajdziemy w Koneserze sztukę, która jest początkiem i końcem wszystkiego, imponującego intelektem mężczyznę-samotnika, ukrytą przed światem, zjawiskowo piękną kobietę, lęk, namiętności… i zmieniające wszystko wątki, których wcale byśmy się nie spodziewali.
Jest w tym filmie jakieś mistrzostwo, pełnia tego, o co w ogóle chodzi w kinie, co jest jego istotą. Koneser uwodzi widza emocją, całą paletą emocji i robi to tak, jak najdoskonalszy kochanek i świetnie wytrenowany manipulant jednocześnie – niczego nie podaje na srebrnej tacy, prowokuje jedynie najdrobniejszym gestem, najdelikatniejszym obrazem, w mocy widza pozostawiając obudowanie wokół nich potężnej, pochłaniającej emocji. Nic w tym filmie nie jest przypadkowe, żadne słowo, żaden obraz, żaden gest. Każdą subtelną sugestią Tornatore prowadzi nas, dokąd tylko zechce, wodząc za nos i pozwalając sądzić, że panujemy nad sytuacją, że go rozgryźliśmy i wyprzedziliśmy o dwa kroki, gdy w rzeczywistości posłusznie drepczemy wydeptaną przez niego ścieżką.
Koneser to jednocześnie niezwykłe wprost studium spraw, które – wydawać by się mogło – stają się powoli do bólu zwykłe, znoszone, wyeksploatowane: samotności, lęku, miłości, obsesji, utraty, kłamstwa… Jest w tym studium tyle przejmującej prawdy, że aż trudno w nią uwierzyć, tyle metafory, tyle smutnej ironii życia, a jednocześnie tyle piękna, czystego piękna…
Piękno jest w Koneserze obecne niemal we wszystkim – w muzyce (Morricone!), w perfekcyjnie przemyślanych zdjęciach, w pooranej zmarszczkami twarzy smutnego mężczyzny, w zalęknionych oczach młodej kobiety, w sztuce, którą cały obraz jest przesiąknięty, w tym, co prawdziwe i tym, co tak doskonale sfałszowane.
Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Po prostu kupcie bilet i idźcie do kina – istnieje cień szansy, że choć przez chwilę, choć przez moment będzie to najlepszy film, jaki widziałeś w życiu.
3 komentarze
Witam, przeczytałam Twoją piękną recenzję. Widziałam film. Tak, zgadzam się, historia ujmująca, Geoffrey Rush niesamowity, zapada w pamięć i w serce. Kocham ?
Ten film na pewno umieściłabym w top 5 (a może top 3) filmów z 2013 r., jakie widziałam. Z chęcią obejrzę ponownie – znajomość całej intrygi pozwoli mi się wtedy skupić na detalach.
polecam ponowny seans, można się delektować szczegółami, subtelnościami… rewelacja 🙂
Komentarze zostały wyłączone.