Komu wolno być bohaterem? – czyli skąd tyle niechęci do Kapitan Marvel

by Mila

Zauważyłam pewną rzecz – za każdym razem, kiedy gdziekolwiek jest mowa o jakiejkolwiek kobiecie-superbohaterce, w komentarzach natychmiast pojawia się paru mężczyzn, którzy koniecznie muszą wspomnieć o tym, jaką to beznadziejną postacią jest Kapitan Marvel i jak sam fakt powstania o niej filmu bezpowrotnie zniszczył świat. Nawet, jeżeli komentowany materiał w ogóle jej nie dotyczy. Dlaczego tak się dzieje? Mam pewne podejrzenia: autorzy tych komentarzy chyba nie zauważyli, że ten jeden jedyny raz jakaś bohaterka nie została stworzona z myślą o ich potrzebach. Albo, co jeszcze ciekawsze, zauważyli i nie mogą przejść nad tym do porządku dziennego.

Komiksy i superbohaterowie właściwie od zarania gatunku uchodzą za „męską” rozrywkę. Co jest o tyle dziwne, że kiedy branża intensywnie rozwijała się w latach 40., czytelnicy komiksów dość równomiernie rozkładali się pomiędzy płciami. Już wtedy pokutowało jednak wzięte nie wiadomo skąd przekonanie, że komiksy kupują głównie chłopcy – a skoro to rzekomo oni najmocniej nabijają wydawcom portfele, to o ich potrzeby i upodobania trzeba dbać najbardziej. 80 lat później statystycznie to kobiety stanowią większość kinowej widowni – a tymczasem filmy akcji, a już zwłaszcza kino superbohaterskie dalej tworzone są przede wszystkim z myślą o męskim odbiorcy. Wielu widzów nawet tego nie zauważa – ten trend dominuje w kulturze od tak dawna, że przyjmujemy go jako coś oczywistego i czasem trudno nam sobie wyobrazić, jak wyglądałaby kultura, gdyby do głosu dopuszczono też inne osoby. A kiedy nagle bohaterki, które do tej pory tworzono głównie przez pryzmat męskiego spojrzenia, buduje się zupełnie inaczej… część widowni jest skonsternowana i nie bardzo wie, co z nimi zrobić.

Doskonały strój do walki. Kadr z filmu Kobieta-Kot, 2004.

Tak naprawdę nie ma im się co dziwić. Kiedy jesteś przyzwyczajony do pewnych określonych schematów, coś, co nagle do nich nie przystaje, może być trudno zjadliwe. A schematy od dziesięcioleci faworyzują męskie wyobrażenie o kobiecych bohaterkach. Decyzje w komiksowych redakcjach i studiach filmowych bardzo długo zapadały i wciąż nierzadko zapadają w odpowiedzi na pytanie: czy mężczyźni to kupią? Czy bohaterka jest wystarczająco seksi, żeby męskiego widza interesowało to, co jej się przytrafia?

Kiedy w latach 40. powstawała Wonder Woman, szefostwo DC powiedziało jej twórcy, że owszem, dadzą szansę jego dziewczyńskiej bohaterce, ale jej kostium musi być tak kusy, jak to tylko możliwe w warunkach epoki, bo przecież inaczej to się nie sprzeda. Kiedy w latach 70. Marvel postanowił ugrać coś na ogólnonarodowej dyskusji o prawach kobiet i stworzyć „silną kobiecą postać” w osobie Ms. Marvel, Stan Lee miał podsumować prace nad kostiumem dla nowej bohaterki słowami: chodzi nam dokładnie o cycki i dupcie. A rysownicy dostarczali wydawnictwu kadry i okładki ze zbliżeniami na krocze lub pośladki bohaterki.

Silna i niezależna bohaterka według rysowników Marvela.

Kobiece bohaterki od samego początku swojego istnienia za okupowanie odrobiny przestrzeni w superbohaterskim świecie płaciły dodatkową cenę, której nie musieli płacić męscy bohaterowie. Swoisty podatek od kobiecości, charakterystyczne elementy w ich wizerunku, osobowościach czy historiach, które miały łagodzić fakt, że oto kobiecie dano nadprzyrodzone moce, dzięki którym może skopać tyłek każdemu napotkanemu facetowi. Nie mogły po prostu być, musiały spełnić kilka kluczowych warunków, którymi miały się wkupić w łaski męskiego odbiorcy.

Najczęściej chodziły w niepraktycznych, kusych i obcisłych kostiumach – bo ważniejsze było to, by było na czym zawiesić oko, niż to, że przy energicznym kopniaku supermajtki pewnie wejdą im w tyłek. W latach 90. w wyobraźni odbiorców na dobre zadomowiły się Niegrzeczne Dziewczyny – ociekające seksem, brutalne bohaterki o kompletnie nierealistycznych proporcjach i piersiach większych od głowy, których głównymi supermocami były: utrzymanie się podczas walki wewnątrz kostiumu ledwo zakrywającego sutki i ustawianie się do czytelnika z tak wykręconym kręgosłupem, by ten mógł podziwiać jednocześnie ich biusty i tyłki w całej okazałości. Nie trzeba ortopedy, by zauważyć, że tzw. broke back pose jest dość nierealna do osiągnięcia nie tylko w walce – wiele rysowanych w ten sposób bohaterek musiałoby sobie dosłownie złamać kręgosłup, żeby tak się wykręcić w kierunku czytelnika.

Psylocke eksponuje wszystkie swoje wdzięki nawet podczas walki w powietrzu.

Kobiecym bohaterkom wcale nie odmawiano potężnych mocy. Mogły je mieć i niekiedy były najpotężniejszymi istotami w danym uniwersum. Ale większość z nich musiała jednocześnie prezentować stereotypowo kobiece słabości i zainteresowania, żeby „zrównoważyć” swoją potęgę i stać się mniej „zagrażającymi” dla ego męskiego odbiorcy i dla towarzyszących im męskich bohaterów. Miały być bardziej dziewczęce, udomowione i kiedy trzeba – słabowite i zależne od kolegów z drużyny. Jean Grey, Storm, Invisible Woman i wiele innych bohaterek regularnie mdlało, używając swoich mocy, bo były fizycznie zbyt słabe, by znieść takie obciążenie – a motyw tego, że ich zdolności to dla nich zdecydowanie za dużo i że nie są w stanie ich kontrolować, wracał jak bumerang.

Jeden z wielu momentów, kiedy Storm mdleje po wysiłku związanym z używaniem swoich mocy. Kadr z serialu X-Men.

Podejrzanie dużo bohaterek ma na swoim koncie epizod z intensywnym zainteresowaniem modą i urodą – Wonder Woman prowadziła butik, Jean Grey projektowała kostiumy dla X-Menów i pracowała pod przykrywką jako modelka, Czarna Wdowa próbowała zostać projektantką mody, Ms. Marvel z chwilą, w której otrzymała swoje moce, porzuciła pracę w sektorze militarnym i została redaktorką magazynu dla kobiet, a to tylko kilka bohaterek z brzegu. Czy jest coś złego w zainteresowaniu modą i urodą? Nie. Ale czy istnieją na świecie kobiety, które interesują się innymi rzeczami? No jakby owszem. Ale najwyraźniej nie w komiksach. Mnóstwo bohaterek debiutowało też jako czyjeś ukochane, co na dzień dobry ustanawiało je nie jako samodzielne jednostki, a element historii męskiego bohatera. Jeśli na chybił-trafił wybierzecie jakąś superbohaterkę, są spore szanse, że gdzieś w komiksach była kluczowym elementem miłosnego trójkąta i nagrodą, o którą rywalizowali jej koledzy z drużyny.

Drużyny to w ogóle osobny temat… Kiedy bohaterka dołączała do superdrużyny, często była tam jedną z bardzo niewielu (a nawet jedyną) kobietą i (dopóki Storm nie przetarła szlaków w X-Menach) raczej nie pełniła ważnej roli. Nawet Wonder Woman, kiedy dołączyła do Justice Society of America, robiła tam głównie za sekretarkę i bardzo często wysyłała dzielnych kolegów do walki ze złem, sama pod rozmaitymi pretekstami biernie zostając w siedzibie. To nie wina Wonder Woman – po prostu w tamtym czasie jej nowy redaktor prowadzący bardzo nie lubił tej cholernej feministki i robił wszystko, żeby jednocześnie użyć jej w historii, bo jej obecność na okładce sprzedawała komiksy, ale nie dać jej zbyt wiele do roboty i upchnąć ją w jednym czy dwóch panelach na początku czy końcu zeszytu.

Wonder Woman wie, gdzie jej miejsce, kiedy mężczyźni idą na wojnę.

Czy jesteśmy gotowi to przyznać, czy nie – superbohaterska „branża” przez lata miała bardzo sztywne zasady tego, jak funkcjonują w niej kobiece bohaterki. A przy transferze z komiksów do szeroko dostępnych mediów takich jak kino czy telewizja ten problem tylko się pogłębiał. Kiedy w komiksach już zaczynały zachodzić zmiany, a twórcy ochoczo eksperymentowali z wizerunkami i przygodami swoich bohaterek, dając im więcej sprawczości i osobowości, w tym samym czasie skierowany do masowej widowni serial czy film z ich udziałem na nowo je upupiał i wciskał w schematy. Kiedy w 1967 roku Batgirl w komiksach wybiła się już trochę na niezależność, a w jej historiach próbowano nowych rzeczy, w tym samym czasie w serialu w pierwszym zdaniu ustanowiono ją jako czyjąś córkę i czyjąś potencjalną ukochaną, a kilka odcinków później specjalnie dla niej utworzono w Gotham nagrodę dla najlepiej ubranego bohatera walczącego z przestępczością. Producenci serialu obsesyjnie pilnowali też, żeby podczas walki Batgirl wyglądała jak dama – bohaterka miała bardzo ograniczony repertuar ciosów, których wypadało jej używać, a jej kopnięcia miały wyglądać lekko i zwiewnie, jakby tańczyła w balecie. Tego typu tropy i traktowanie kobiecych bohaterek są też nieobce kinu akcji jako takiemu. Bohaterkom wolo być super i kopać tyłki wszystkim dookoła – ale mnóstwo z nich robi to w obcisłych kostiumach, bardzo krótkich szortach albo wyzywających lub dziwacznych pozach, które mogłyby mieć jakieś zastosowanie w sypialni, ale gorzej sprawdziłyby się w realnej walce.

Kadr z filmu Iron Man 2, reż. Jon Favreau, 2010.
Bardzo „praktyczna” poza Czarnej Wdowy. Kadr z filmu Iron Man 2, reż. Jon Favreau, 2010.

W tym kontekście trudno się dziwić, że filmowa Kapitan Marvel wzbudza taką niechęć części widowni – bo wielu widzów nie do końca wie, co z nią zrobić. Kapitan Marvel bardzo świadomie została pomyślana jako film, który wyjdzie z tych schematów dotyczących superbohaterek (jednocześnie pozostając w schemacie typowego filmu Marvela) i utworzy swoją bohaterkę tak, jak tworzy się bohaterów w ogóle – jako samodzielne, sprawcze postaci, które nie muszą przepraszać za to, że istnieją, ani płacić za to haraczu dla napalonej części widowni. Kapitan Marvel świadomie wymyka się z wielu tych tropów. Nosi zakrywający całe ciało kostium kostium, dokładnie taki, jak jej męscy koledzy. Nie jest niczyją ukochaną. Nie potrzebuje, żeby męski bohater tłumaczył jej najprostsze zasady działania świata. Nie wygina się, jakby grała w pornolu. Nie jest zmuszona zapłacić dramatycznej ceny za swoje większe niż życie moce, ba, może je odkrywać i się nimi cieszyć – i nikt nie każe jej przy tym mdleć ani nie panikuje, że jeśli ktoś tej biednej kobietki nie ujarzmi, to zaraz cały świat wybuchnie. Robi rzeczy, jest sprawcza, jest dobra, odważna, ambitna, może nawet trochę zarozumiała – ale który bohater traktowany jako uniwersalny taki nie jest?

Tyle tylko, że bohater traktowany jako uniwersalny… zazwyczaj jest mężczyzną. A tu nagle mamy do czynienia z nie-mężczyzną, który robi uniwersalne (a więc w rozumieniu wielu widzów: męskie) rzeczy. Z kobietą, która nie wpisuje się w schematy kobiecych bohaterek. I co z tym zrobić? Na Odyna, jeżeli tego nie powstrzymamy, wszechświat wybuchnie!

Wydawało mi się, że fakt, że twórcy wychodzą z tych wszystkich schematów świadomie, nie jest trudny do zauważenia – film w końcu ustami Kapitan Marvel wprost mówi nam, że nie musi niczego udowadniać. Że bohaterka ma prawo tam być i być taka, jaka jest, po prostu, bez udowadniania, że jej wolno, i bez chodzenia na głupie kompromisy w sprawie tego, ile tyłka trzeba pokazać, żeby widownia się nie obraziła. Tyłka, który – żeby nie było wątpliwości – jeszcze na długo przed premierą filmu twardy fandom określił jako zbyt płaski, by być godnym superbohaterki. Ale być może w całym tym przyglądaniu się tyłkowi Brie Larson gdzieś umknęło części widzów jedno z ważniejszych przesłań filmu.

Kadr z film Kapitan Marvel, reż. Anna Boden i Ryan Fleck, 2019.
Kadr z filmu Kapitan Marvel, reż. Anna Boden i Ryan Fleck, 2019.

A może jednak doskonale to zauważyli, ale fakt, że nagle twórcy postanowili nie interesować się ich (czy to naturalnymi, czy wykreowanymi przez kulturę) przyzwyczajeniami i upodobaniami i dać pierwszeństwo innej wizji, jest trudny do zniesienia. Ale tak jak w latach 40. czytelnikami komiksów wbrew powszechnemu przekonaniu nie byli sami mężczyźni, tak i dziś widzowie suprerbohaterskiego kina są zróżnicowani. I dalsze ignorowanie tego faktu byłoby nie tylko niewłaściwe, ale i ze społecznego oraz czysto ekonomicznego punktu widzenia po prostu głupie. Czasy, kiedy grupę docelową dla superbohaterskich treści z różnych względów identyfikowano wyłącznie jako napalonych nastoletnich chłopców, już dawno minęły – a właściwie nigdy do końca nie były prawdą. Nadchodzi czas, kiedy studia zamierzają nieco bardziej słuchać WSZYSTKICH swoich odbiorców. Bohaterki takie jak Kapitan Marvel i bohaterowie na różne inne sposoby wyłamujący się z dotychczasowych sztywnych schematów będą się więc pojawiać coraz częściej.

I wiecie co? Wszechświat od tego nie wybuchnie. Kultura się od tego nie skończy i nikt nie wymaże dziesięcioleci historii pisanych przez pryzmat męskiego spojrzenia, z pominięciem zainteresowań i potrzeb reszty odbiorców. Całe to „wspaniałe” dziedzictwo nie zniknie i cały czas będzie dostępne dla tych, którzy chcą się nim rozkoszować. Jedyne, co się stanie, to otwarcie na nowe głosy, nowych odbiorców i nowe typy bohaterów. Poszerzą się ramy tego, komu wolno być bohaterem. A to wyjdzie na dobre zarówno gatunkowi – który ma szansę się trochę odświeżyć i wyjść ze zgranych już ścieżek, ale i po prostu nam wszystkim – bo bliskie obcowanie z Innym, który nie utożsamia naszych przekonań i wyobrażeń o świecie, może nas tylko nauczyć empatii, której dramatycznie jako społeczeństwo potrzebujemy. Amen.

Przeczytaj także: