Po dwóch latach przerwy wreszcie powraca jeden z bezsprzecznie najlepszych oryginalnych seriali Netflixa – The Crown. Królewska korona na głowie miłościwie wszystkim anglofilom panującej Elżbiety II znów gości na naszych ekranach – wciąż tak samo dobra i majestatyczna jak do tej pory, a jednak jakaś taka zupełnie nowa.
Trzeci sezon The Crown skupia się na latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Elżbieta nie jest już tą młodą dziewczyną, która dopiero uczy się swojej królewskiej roli, jednocześnie nawigując po wzburzonych wodach młodego małżeństwa. Teraz jest już matką czwórki dzieci i doświadczoną monarchinią, która pod koniec sezonu obchodzi swój jubileusz 25-lecia wstąpienia na tron. A to oznacza, że nie brak w tym sezonie refleksji nad płynącym czasem, przemijaniem i tym, co przez tych 25 lat udało się osiągnąć. Ot, trochę taki królewski kryzys wieku średniego.
Bo też i fabularnie cały trzeci sezon The Crown upływa pod znakiem kryzysów. Wielka Brytania zmaga się z ogromnym deficytem finansowym, strajkami górników i przerwami w dostawach prądu. W Walii narastają tendencje separatystyczne i wrogość wobec „angielskich najeźdźców”, a w brytyjskim społeczeństwie – sceptycyzm wobec instytucji monarchii i tego, czy przy opłakanym stanie gospodarki utrzymywanie wystawnie żyjącej rodziny królewskiej aby na pewno jest w interesie narodu. Na to nakładają się jeszcze osobiste problemy bohaterów. Książę Filip ewidentnie przechodzi kryzys wieku średniego i trochę po omacku szuka sposobu, by sobie z nim poradzić. Księżniczka Małgorzata przechodzi jeden za drugim kolejne kryzysy w swoim burzliwym małżeństwie. Młody książę Karol zaczyna mieć po dziurki w nosie swojej pozycji w rodzinie. Niby jest następcą tronu, a czuje się jak popychadło i nikt nie liczy się z jego zdaniem – i to nie tylko w sprawie uczuć do Camilli, którą tu poznajemy w przedziwnej miłosnej układance, ale i w kwestii jego wizji monarchii i przyszłości kraju. Sama królowa Elżbieta zaś miewa momenty słabości, w których wyobraża sobie, jak wyglądałoby jej życie, gdyby to nie jej przypadł w udziale zaszczyt i obowiązek przyjęcia korony.
Ale choć trzeci sezon The Crown stawia przed bohaterami cały szereg kryzysów, sam serial jest od kryzysu tak daleki, jak to tylko możliwe – żeby nie powiedzieć, że wznosi się na zupełnie nowy poziom. Znów mamy tu przepiękne zdjęcia i zapierające dech w piersiach kostiumy i dekoracje, znów w scenariuszu wszystko chodzi jak w starannie nakręconym złotym zegarku, a opowieść o rodzinie królewskiej toczy się z niewymuszoną elegancją i nutką powściągliwej wrażliwości. Ale tym razem to wszystko przyprawione jest prawdopodobnie najlepszą obsadą, jaką jestem w stanie sobie wyobrazić.
Z racji tego, że The Crown opowiada o ludziach, których większość z nas dość dobrze kojarzy z mediów, casting budzi tutaj duże emocje i początkowo może wymagać chwili oswojenia się z aktorami w danych rolach. Tak było choćby z debiutanckim sezonem, kiedy w pierwszym odruchu myślałam, że zupełnie nikt tam nie jest podobny do oryginału… a po kilku odcinkach byłam już w obsadzie absolutnie zakochana i przekonana, że nigdy nie chcę nikogo innego w rolach Elżbiety, Małgorzaty i Filipa. Trzeci sezon jednak nieuchronnie przynosi zmianę obsady – czas w serialu płynie na tyle szybko, że co kilka lat trzeba albo wymienić aktorów na starszych, albo włożyć ogrom wysiłku w sztuczne postarzanie oryginalnej ekipy… Twórcy zdecydowali się na to pierwsze rozwiązanie – i choć uważam, że Claire Foy, Vanessa Kirby i Matt Smith dokonali w pierwszych dwóch sezonach rzeczy niesamowitych, to ekipa, która wchodzi na ich miejsce, to już naprawdę królewski poziom brytyjskiego aktorstwa.
Owszem, może się zdarzyć, że będziemy potrzebować kilku minut czy nawet odcinków, żeby oswoić się z nową obsadą, zwłaszcza jeśli byliśmy zachwyceni młodszą ekranową wersją rodziny królewskiej. Ale Olivia Colman, Helena Bonham Carter i Tobias Menzies bardzo skutecznie ukoją nasz żal po młodszej ekipie. Olivia Colman, która ma już na koncie nagrodzoną Oscarem królewską rolę, bez problemu odnajduje się w postaci niby wycofanej i stonowanej, ale wciąż czujnej i na swój sposób ironicznej królowej Elżbiety. Jednym małym gestem czy ukradkowym spojrzeniem jest w stanie wyrazić co najmniej powątpiewający stosunek królowej do różnych rzeczy i osób, jednocześnie cały czas pozostając nienagannie dyplomatyczną i dystyngowaną monarchinią. A na jej pozornie spokojnej twarzy przy pomocy bardzo oszczędnych środków maluje się cała paleta emocji.
Helena Bonham Carter do roli dość postrzelonej i porywczej księżniczki Małgorzaty dobrana jest wprost idealnie, choć fizycznie chyba najmniej jest podobna i do pierwowzoru, i do poprzedzającej ją w tej roli Vanessy Kirby. Ale Helena wnosi w tę postać swój specyficzny styl bycia, poczucie humoru, zadziorność i nutkę ekscentryczności. Tobias Menzies z kolei pokazuje trochę bardziej wrażliwą, ułożoną i stonowaną twarz niepokornego księcia Filipa, bardziej dyskretnego i już nie tak zazdrosnego o pozycję swojej żony. I cały czas ma przy tym iście książęcą charyzmę. Cała ta trójka buduje swoje postaci od początku, nie starając się na siłę kopiować sposobu gry i manieryzmów wprowadzonych przez przez młodszych kolegów – i takie podejście bardzo dobrze się sprawdza. Choć bohaterowie wydają się nieco inni niż w poprzednich sezonach, to sprawia to wrażenie, jakby wynikało z naturalnego rozwoju i dojrzewania w miarę upływu czasu.
O ile chyba niewiele osób miało wątpliwości co do tego, że ta śmietanka dojrzałych brytyjskich aktorów znakomicie poradzi sobie z wejściem w skórę członków rodziny królewskiej, to prawdziwym odkryciem tego sezonu może być wcielający się w następcę tronu Josh O’Connor. 29-letni aktor jest wprawdzie cokolwiek ładniejszy niż swego czasu młody książę Karol, ale za to ma coś w twarzy z księcia Harry’ego – wszystko zostaje więc w rodzinie. W tych kilku odcinkach, w których Karol się pojawia, O’Connor buduje postać w taki sposób, że bardzo łatwo jest widzowi sympatyzować z uchodzącym przecież za dość dziwacznego księciem, a nawet łatwo jest go polubić i mu współczuć. O dziwo, w tym sezonie z całej wybitnie zagranej rodziny to nie królowa ani nie jej podbijająca serca wszystkich wokół siostra, ale właśnie młody Karol wyrasta na najbardziej godną sympatii postać. To zresztą bardzo dobre podbudowanie kolejnego sezonu, w którym najprawdopodobniej poznamy Dianę Spencer i z wypiekami na twarzy będziemy jeszcze raz przeżywać całą tragiczną historię ich małżeństwa.
Ile jest prawdy w The Crown, to wie prawdopodobnie tylko sama królowa Elżbieta – która zresztą ponoć widziała co najmniej pierwszy sezon i rzekomo jej się podobało. Ale nawet jeśli (zwłaszcza w tych momentach, kiedy zaglądamy do prywatnych komnat Windsorów) serial skręca bardziej w stronę fikcji niż skrupulatnego kronikarstwa – to co z tego? Ta fikcja, nawet jeśli tu i ówdzie mocno przypudrowana i wygładzona, okazuje się pociągająca i kokieteryjna niemal jak księżniczka Małgorzata. Twórcy doskonale rozumieją, że zupełnie jak poddani Elżbiety II, to właśnie ten wyidealizowany, piękny obrazek chcemy oglądać – i chwała im za to, że już po raz trzeci serwują nam go w iście mistrzowskim stylu.