Sting nagrał kiedyś świetną piosenkę o tym, jak to jest być Anglikiem w Nowym Jorku. Co prawda akurat Nowy Jork jest miejscem specyficznym i nie do końca chyba reprezentatywnym dla całego kraju – ale tak czy siak, dzisiaj będzie trochę jak u Stinga, o zderzeniu kultur. A konkretniej – o zderzeniu kultur dwóch szpiegowskich organizacji w nowym filmie Matthew Vaughna.
Jeśli widzieliście film Kingsman: Tajne służby z 2014 roku, pewnie pamiętacie to wyczucie stylu, z jakim był zrobiony. Niby to pastisz, niby blockbuster, niby jedna wielka autoironiczna wariacja na temat tajnych agentów w służbie Jej Królewskiej Mości – ale oprócz masy absurdalnych komediowych wątków sprawnie buduje napięcie i pomiędzy niedorzecznie efektownymi scenami walki opowiada ciekawą historię. O tym, że jest to film wizualnie dopieszczony i wszyscy tam chodzą i biją się w garniturach, już nawet nie wspominając. Eleganccy gentlemani, tajne kwatery w zabytkowych posiadłościach, broń ukryta w parasolkach, pseudonimy rodem z opowieści o królu Arturze i Colin Firth jako mentor głównego bohatera – bardziej brytyjsko już być nie może. Kto nie widział, niech koniecznie nadrobi.
Tegoroczny Kingsman: Złoty krąg pozwala nam do tego świata ponownie zajrzeć… ale tylko na chwilę, bo wskutek ataku na siedzibę organizacji nasi bohaterowie szybko przenoszą się do Stanów, by nawiązać współpracę z tamtejszą agencją o nazwie, a jakże, Statesman i by razem powstrzymać szaloną królową narkotykowego kartelu przed otruciem milionów ludzi na całym świecie. I tak się składa, że razem z tą zamorską wycieczką zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
Na miejscu spotykamy agentów o alkoholowych przydomkach, w kowbojskich kapeluszach i dzierżących lasso w rękach. Co jest akurat dobrym punktem wyjścia do żartów, kto by się nie miał ochoty pośmiać ze stereotypów i zderzenia kultur. Ale im dalej w las, tym bardziej dzieje się coś niepokojącego z tym świeżym i atrakcyjnym światem, który Vaughn zaserwował nam kilka lat temu. Złoty krąg jest… praktycznie taki sam, jak jego poprzednia część. Tylko że wyraźnie słabszy.
Dalej jest pastisz, blockbuster i autoironiczna wariacja na temat tajnych agentów w służbie już nie tylko Jej Królewskiej Mości, ale i amerykańskiego orła. Dalej jest zabawnie, wciągająco, Brytole chodzą w garniturach, Pedro Pascal imponująco wywija lassem, a sceny walki są niedorzecznie efektowne… ale mam wrażenie, że poza humorem wynikającym ze zderzenia dwóch stereotypów, Kingsman trochę na tej wycieczce za ocean stracił. Zupełnie jakby potoczył się odrobinę za bardzo w kierunku amerykańskich specjalności – średnio wysmażonych żartów, mało pieprznej, ale bardzo graficznej erotyki i przemocy z obowiązkową nutką mdłości.
Oryginalny Kingsman oczywiście nie był święty i nie zachowywał się jak panienka z dobrego domu za czasów Jane Austen. Było brutalnie i krwawo – wybuchające czaszki, latające wokół odcięte kończyny… ale nie pamiętam, żeby w pierwszym filmie przemoc czy humor kazały mi się skrzywić z niesmakiem. A Złoty krąg tego już mi akurat nie oszczędził. Dość powiedzieć, że pewnie długo jeszcze nie sięgnę po hamburgera. I że ten, kto wymyślił sceny z implantowaniem dziewczynie mikrochipa, powinien dostać medal za najgłupszy, najbardziej niepotrzebny i kompletnie nieśmieszny pomysł dekady.
Sporo rzeczy w tym filmie nie działa tak, jak powinno. Ale nie będę udawać, bawiłam się przednio. Nie przeszkodziły mi w tym ani suche żarty, ani nawet fakt, że gościnnie występujący w filmie Elton John powoli przestaje już przypominać sam siebie. Ok, trochę przeszkodziła mi w tym scena, w której Elton zamienia się w mistrza kung-fu. I parę innych, które z niedorzecznie zabawnych stały się po prostu niedorzeczne. To jest chyba największy problem nowego Kingsmana – w trakcie niby bawisz się świetnie, ale kiedy tylko wyjdziesz z kina, uderza cię, jak wiele rzeczy było w tym filmie już poza cienką granicą naprawdę zabawnego i zrobionego z klasą pastiszu.
Klasa i maniery – to w końcu znak rozpoznawczy brytyjskich tajnych agentów. A Kingsman: Złoty krągtę klasę zostawił chyba gdzieś na zielonych polach Anglii i stylistycznie dał się zdominować mniej wyrafinowanym kolegom zza oceanu. Ulegając w dodatku ich kompulsywnej potrzebie zabawiania widza w każdej sekundzie, nawet za cenę smaku… I śmieszności. Nie tędy droga, panie Vaughn. Zwłaszcza, jeśli w planach są kolejne kontynuacje i spin-offy… a są. Spadający poziom żartów na nie nie zarobi, just sayin’.