Zewsząd patrzy na mnie ostatnio twarz z okładki Rachunku Jonasa Karlssona. Patrzy i patrzy, wyskakuje we wszystkich książkowych promocjach… Prześladuje mnie tak intensywnie, że w końcu się ugięłam – i spędziłam nad tą książką całkiem przyjemne 2 czy 3 godziny. Co od razu skłania mnie do skomentowania formy: Rachunek złożony jest po mistrzowsku, prawie nie widać, że tekstu w nim niezbyt dużo i że bardziej niż krótką powieść przypomina przydługie opowiadanie.
Już z okładki dowiadujemy się, że autor czerpał sporo z Franza Kafki. I rzeczywiście, choć u Karlssona nie wieje grozą aż tak bardzo jak w Procesie, to podobnych założeń nie da się nie zauważyć.
Pewnego dnia główny bohater otrzymuje tajemnicze wezwanie do zapłacenia absurdalnie wysokiego rachunku – za całe szczęście i inne emocjonalne uniesienia, jakie go w życiu spotkały. W końcu naiwnością byłoby myśleć, że wszystkie przyjemności i wzruszenia dane są nam za darmo… Co jednak, jeśli twój kredyt szczęścia osiągnął niewyobrażalnie wielkie sumy i w żaden sposób nie jesteś go w stanie zapłacić? Czy w takiej sytuacji wolno ci dalej żyć i zbierać kolejne doświadczenia…?
Nasz bohater nawet nie próbuje się dziwić temu, że ktoś żąda od niego zapłaty za to, co do tej pory wszyscy braliśmy za pewnik… Znacznie bardziej zajmuje go rażąca dysproporcja między tym, jak (niezbyt) szczęśliwy czuł się przez całe życie, a gigantyczną sumą, na jaką opiewa jego rachunek. Przekonany, że musiała zajść jakaś pomyłka w obliczeniach, mężczyzna wkracza w sam środek bezdusznych urzędniczych i bankowych procedur – tylko po to, by odkryć, że nic w jego życiu nie było takie, jak mu się wydawało.
Kafka to raczej nie jest, ale trzeba Karlssonowi przyznać, że prowokuje całkiem interesujące, słodko-gorzkie refleksje na temat szczęścia i natury codziennych ludzkich doświadczeń. Niewykluczone, że pod wpływem Rachunku nieco inaczej spojrzycie na swoje życie, zwłaszcza jeśli do tej pory wydawało wam się ono wstydliwie dalekie od spektakularnego.
Rachunek Jonasa Karlssona to dość ciekawa propozycja. Nie ośmieliłabym się co prawda nazwać autora szwedzkim Kafką… tym bardziej, że prawie wszystkiego jest u Karlssona mniej: mniej surrealizmu, mniej poczucia zagrożenia… tylko optymizmu jakoś zdecydowanie więcej. Na pewno jednal warto się tą książką zainteresować. Zwłaszcza, że zabierze wam jedynie kilka bardzo krótkich godzin życia.