Czasem najgorsza rzecz, jaką można usłyszeć podczas oglądania filmu, to słowa: oparte na faktach. Mam tak z horrorami. Te z gatunku fantastyki – mogę oglądać bez problemu, odczuliłam się na nie w dzieciństwie. Po szkole regularnie spotykałyśmy się u jednej z koleżanek i masowo oglądałyśmy krwawe filmy o zombie, wampirach, wilkołakach, klątwach i innych szalonych wytworach ludzkiej wyobraźni. Z tego wszystkiego po nocach śniła mi się tylko Samara z Ringu. Przez tydzień. W zasadzie, do dzisiaj nieswojo się czuję, zasypiając w pokoju, w którym stoi telewizor. (Piszę te słowa późnym wieczorem w cichym mieszkaniu, dokładnie naprzeciwko siebie mając wyłączony telewizor – częstotliwość zerkania na niego trochę jakby wzrosła)
Moja młodzieńcza kariera z krwawymi filmami skończyła się na Pile. Bohaterowie odcinający sami sobie stopy najwyraźniej przerośli moje możliwości przetwarzania. Może dlatego, że zamiast wampirów i wilkołaków w grę wchodził tu czynnik ludzki… A ktoś mi kiedyś powiedział, że nie należy bać się duchów ani zmarłych, tylko żywych ludzi, bo to oni naprawdę mogą nas skrzywdzić. W myśl tej maksymy zaczynam panikować za każdym razem, kiedy przed horrorem padają słowa: film oparty na prawdziwej historii. I jeśli już presja społeczna zmusza mnie do oglądania, robię to przez palce. I raczej nie na trzeźwo.
W tym momencie następuje zaskakujący zwrot akcji – bo chociaż spora część tekstu jest już o horrorach, to zmierzam do czegoś zgoła innego…
Bo równie dobrze najgorsza rzecz, jaką można usłyszeć podczas seansu, może brzmieć: to się wcale nie wydarzyło, to było tylko udawane. Zapytacie być może, czy aby na pewno dobrze się dziś czuję – bo o ile ktoś nie jest zatwardziałym fanem dokumentów, to raczej większość filmów, jakie w życiu ogląda, jest jednym wielkim udawaniem kogoś i czegoś innego… Ale mam tu na myśli bardzo specyficzny film. Tak prawdziwy emocjonalnie, że po przeżyciu głębokiego katharsis widz odczuwa pewien niesmak, widząc na ekranie informację, że tak naprawdę patrzył na coś zupełnie innego, niż mu się wydawało.
Ale po kolei. Jestem świeżo po seansie filmu Pawła Łozińskiego Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham. Jest to dokument podglądający przy pracy wybitnego krakowskiego psychiatrę i terapeutę profesora Bogdana de Barbaro. Wchodzimy z kamerą (a przynajmniej tak nam się wydaje) na cykl prywatnych sesji dwóch kobiet – matki i dorosłej córki, które mają problem z porozumieniem się i wyrażeniem uczuć, a w tle pobrzmiewają wzajemne pretensje, emocjonalne zaniedbania i rozwód rodziców.
I tutaj pojawia się mały szkopuł, który albo nie świadczy zbyt dobrze o mojej inteligencji… albo świadczy bardzo dobrze o geniuszu tego filmu. Otóż, po 5 latach psychologii i solidnym wkuwaniu aspektów prawnych i etycznych tejże profesji doskonale WIEM, że nie bardzo można kinowej publiczności pokazać prawdziwą sesję prawdziwych pacjentów. Psychoterapeuta jest jak lekarz, do złamania poufności może się posunąć przed sądem albo w sytuacji realnego zagrożenia czyjegoś życia. Motywacja pod tytułem „zróbmy sobie fajny film” trochę jakby nie łapie się pod żadną z tych kategorii. Poza tym, trudno mi sobie wyobrazić jakąkolwiek matkę z córką, które chciałyby wywlekać takie problemy przed kamerą.
A jednak to, co widzimy na ekranie w filmie Łozińskiego, ma w sobie taki ładunek emocjonalny i taką prawdę o bolesnych relacjach międzyludzkich, że mój mózg najwyraźniej postanowił totalnie zignorować 5 lat studiów – a przynajmniej tę część, która dotyczyła prawa i etyki. Bezkrytycznie uwierzył w to, co widzi na ekranie. W przepaść pomiędzy bliskimi osobami, w słowa, które ranią, w głębokie niezrozumienie istoty i przyczyn oddalenia. A tymczasem w rolach matki i córki nie wystąpiły może profesjonalne aktorki – ale nie patrzymy też na prawdziwą relację matki z córką. To dwie niespokrewnione ze sobą kobiety, które tylko stworzyły wrażenie trudnej rodzinnej relacji, improwizując i korzystając każda ze swoich własnych emocji i doświadczeń. I bardzo celnych pytań stawianych przez de Barbaro. Cały czas zachodzę w głowę, jak z dwóch kompletnie obcych kobiet dało się wycisnąć taką dawkę bólu, że cierpienie wylewało się łzami nie tylko im, ale i połowie widzów na sali.
Nawet jeśli każda z pań odsłaniała przed terapeutą swoje prawdziwe emocje, lęki, samotność, żal, wyrzuty sumienia – to pozostaje pytanie, jak udało się stworzyć wrażenie, że coś naprawdę je łączy. Ich wspólne sesje terapeutyczne były bardzo intensywne, widać, że niełatwe, ale też stopniowo pojawiały się ich wymierne efekty. Jestem ciekawa, czy i na ile występ w tym filmie okazał się dla tych kobiet pomocny i prawdziwie terapeutyczny. Na ile przepracowały dzięki temu jakieś doświadczenia ze swojego prawdziwego życia. Już samo obserwowanie tych sesji z poziomu kinowego widza – chociaż początkowo przytłaczające – mogło przynieść emocjonalne oczyszczenie, a na pewno niejednej osobie dać do myślenia czy dla niejednej rodziny stanowić punkt wyjścia do szczerej rozmowy.
W Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham mamy więc do czynienia z czymś, co wymyka się wszelkim kategoriom. Jest jednocześnie filmem i terapią. Dokumentem i fikcją. Prawdą i grą. Nie jestem tylko pewna, co myśleć o umieszczeniu informacji „to nie była matka z córką” dopiero w napisach końcowych… Z jednej strony, dopóki na jakimś poziomie wierzymy, że to, co dzieje się na ekranie, jest prawdą – całe to doświadczenie może być przez widza odbierane bardzo osobiście, emocjonalnie, może nawet jako jakaś nietypowa forma własnej terapii. Z drugiej strony, nie brak głosów, że widzowie na końcu czują się oszukani. Najpierw przechodzą katharsis, a potem ktoś im mówi, że to wszystko nie było prawdziwe.
Ale czy naprawdę nie było? Jeśli wygląda i odczuwane jest jako prawdziwe, to czy brak pokrewieństwa między bohaterkami aż tak wiele zmienia? Czy de Barbaro z tego powodu inaczej prowadzi terapię? Wątpię. Czy bohaterki tylko udają łzy, emocje i trudność w mówieniu o swoich doświadczeniach? Żeby tak udawać, musiałyby być wybitnymi aktorkami… a z kinem mają niewiele wspólnego. Nawet jeśli nie mówią do siebie i o sobie nawzajem, ale metaforycznie do własnych matek, córek i innych osób ze swojego życia, to czy to odbiera tym scenom prawdziwość?
Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham to film wyjątkowy i chyba potrzebny. Choćby po to, by w społeczeństwie wciąż stygmatyzującym problemy psychologiczne choć trochę odczarować terapię. To nie jest upokarzająca ostateczność, do której uciekają się tylko ludzie, którzy kompletnie utracili kontakt z rzeczywistością. Patrząc na bohaterki tego filmu z łatwością można dostrzec w nich cząstkę siebie – bo kto z nas nie ma problemów w komunikacji z bliskimi? A profesor de Barbaro był chyba najlepszym z możliwych wyborów do tego projektu. Jego wewnętrzny spokój, szacunek do pacjenta, partnerskie podejście i łagodna wnikliwość zamieniają terapię, która wielu osobom kojarzy się dość niepokojąco, w pełną zrozumienia rozmowę przynoszącą ukojenie. Jeśli de Barbaro nie przekona was do tego, że terapia może pomóc, to chyba nikt już tego nie zrobi.
Wygląda więc na to, że choć notka „oparte na faktach” może być konieczna, żeby mnie przestraszyć, to do poruszenia i autorefleksji wystarczy tylko prawda ekranu. Może to i lepiej.
PS: Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham możecie wypożyczyć na vod.pl. Jeśli jeszcze się nie domyślacie – polecam to zrobić.