Lubię francuskie kino. Jest w nim coś z Allena… a może raczej w Allenie jest sporo z francuskiego i europejskiego kina. W końcu nie od dziś wiadomo, że jego filmy cieszą się znacznie większą popularnością po tej stronie Atlantyku niż w jego rodzinnych stronach.
A skoro już mówimy o francuskim kinie, warto wspomnieć, że właśnie na nasze ekrany zawitała najnowsza produkcja Julie Delpy Lolo. Nie jest to może idealny okaz tego, co we Francji przyciąga mój wzrok – wolę raczej obrazy nieco przeintelektualizowane niż te na dzień dobry krzyczące z ekranu cokolwiek obscenicznym słownictwem. Lolo też ma jednak swoje zalety, choćby w postaci mojego ulubionego francuskiego Plastusia, Dany’ego Boona.
Julie Delpy po raz kolejny stanęła po obu stronach kamery i tym razem przedstawia nam bohaterkę trochę chyba będącą znakiem naszych czasów – atrakcyjną, inteligentną i spełnioną zawodowo kobietę po czterdziestce, która nadal nie może ułożyć sobie życia uczuciowego. Wkrótce jednak jej pełne paryskiego szyku życie może się odmienić za sprawą uroczego i nieporadnego informatyka z prowincji… Gdyby nie fakt, że nowy chłopak matki ewidentnie nie przypada do gustu jej nastoletniemu synowi.
Pomysł na film mamy tu więc zaskakująco prosty i bynajmniej nie odkrywczy. Tytułowy Lolo to istny szatan w skórze słodkiego aniołka, zaborczy nastolatek, który nie cofnie się przed niczym, byle tylko pokrzyżować matce plany i wyeliminować z jej życia faceta zagrażającego jego pozycji. Nic nowego pod wciąż jasno świecącym słońcem freudowskiego kompleksu Edypa.
Lolo być może rzeczywiście nie cofnąłby się przed niczym, jednak w przeciwieństwie do swojej bohaterki Julie Deply wiedziała, w którym momencie zarysować mu granicę. Dzięki temu dostajemy film całkiem zabawny, ale jeszcze mieszczący się w granicach dobrego smaku i europejskich tradycji bawienia raczej błyskotliwym dialogiem niż prostackim humorem.
Nie brak tutaj humoru na styku kompletnie różnych środowisk, nie brak typowo babskich refleksji nad życiem 40-letnich singielek… Ale nie da się ukryć, że Lolo nie jest do końca lekką komedią. Zwłaszcza, kiedy stopniowo zaczyna do nas docierać, że poczynania zaborczego chłopaka to już nie tylko opór przed zmianą, ale raczej coś niebezpiecznie ocierającego się o manipulację, jakiej nie powstydziłby się niejeden psychopata.
Czy z tego zestawienia wychodzi ostatecznie czarna komedia? Może według francuskich standardów… Ale w ostatecznym rozrachunku Lolo to źródło całkiem niezłej rozrywki. Nie będzie to może najbardziej ambitny film w waszym życiu, ale na pewno nie raz i nie dwa się na nim zaśmiejecie.