Jestem hejterem Kasi Michalak (najwyraźniej)

by Mila

O niektórych ludziach czasem mówi się, że żyją w swoim własnym świecie. Mają jakąś swoją wizję, mniej lub bardziej nieprzystającą do rzeczywistości i wszystko interpretują przez jej pryzmat. Niektórzy zamykają się w tych swoich światach sami. A inni budują wokół siebie grupę wyznawców podzielających ten sam światopogląd. Czasem to po prostu lekko ekscentryczne. Czasem wprawiają innych w zakłopotanie. Czasem to potencjalnie szkodliwe… A czasem to pani Kasia Michalak.

W kontekście jej niedawnego wpisu na blogu z góry oświadczam, że nikt mi tu za nic nie płaci – a i prawdopodobnie nie istnieje taka ilość zer na koncie, która skłoniłaby mnie do zaryzykowania własnym zdrowiem psychicznym i przebrnięcia przez którąkolwiek jej książkę w całości. Fragmenty zrobiły mi wystarczającą krzywdę. Oświadczam też, że niespecjalnie zazdroszczę jej liczby sprzedanych egzemplarzy, bo – prawdopodobnie dość snobistycznie – liczę na to, że moja ewentualna powieść trafi jednak w ręce osób nieco bardziej obytych z literaturą. Szeroka publiczność pani Kasi to trochę jakby nie mój target. Cała żółć, nienawiść i złośliwy hejt, jaki zamierzam z siebie wylać, wynika więc z czystego poczucia obowiązku i etyki zawodowej.

Wypowiadam się tu dziś przede wszystkim jako psycholog (bo żeby hejt był nośny, „Ma być wiarygodnie. Profesjonalnie”). W zasadzie mam trochę poczucie winy, że nie wypowiedziałam się wcześniej. Bo (tu użyję terminu ściśle naukowego) krzywdzące i niebezpieczne brednie, które pani Kasia wkłada do głowy swoim czytelniczkom na temat osób dotkniętych zaburzeniami psychicznymi, od dawna proszą się o stosowny komentarz.

Zielony ponoć uspokaja.

Czy drażni mnie to, że pani Kasia pisze proste historie o miłości i ludzie te proste historie o miłości czytają? Niespecjalnie. Trochę mnie martwi, że wycinamy strasznie dużo drzew, żeby takie rzeczy drukować… ale jeśli ktoś ma potrzebę to czytać, niech czyta. Przynajmniej nie zapomni, jak wygląda słowo pisane. Dopóki chodzi o proste, życiowe czytadła, nic do autorki ani jej czytelniczek nie mam. Problem w tym, że pani Kasia wypowiada się też na tematy, o których ewidentnie nie ma pojęcia, a i chyba researchem specjalnie nie zaprząta sobie głowy. Bo o złośliwość i celowe szerzenie dezinformacji mimo wszystko jej nie posądzam. Nie są to bynajmniej tematy błahe, bo autorka postanowiła podzielić się swoimi przemyśleniami na temat zaburzeń psychicznych.

Parę lat temu pani Kasia postanowiła napisać książkę o kobiecie dotkniętej chorobą afektywną dwubiegunową – czyli zaburzeniem, w którym występują nawracające okresy depresji, niemocy i obniżonego nastroju oraz okresy manii, kiedy energii masz aż za dużo, nie nadążasz za swoimi myślami, jesteś niespokojny, pobudzony i niezbyt krytycznie patrzysz na dziesiątki genialnych pomysłów, których realizacja tak bardzo cię wtedy pociąga. Poza tym, że czasem bardzo nie chce ci się żyć, a czasem chce ci się żyć aż zanadto, specjalnie się od reszty społeczeństwa jednak nie różnisz. Tak jest przynajmniej w moich kategoriach, bo w Bezdomnej pani Kasia notorycznie miesza pojęcia, utożsamia to zaburzenie z depresją poporodową, stosuje przestarzałe i stygmatyzujące terminy takie jak psychoza maniakalno-depresyjna… i na dodatek dość otwarcie sugeruje, że takie osoby są niepoczytalne, agresywne i tylko czekać, aż rzucą się na ciebie z siekierą.

W głębokiej depresji człowiek nie bardzo ma siłę w ogóle podnieść tę nieszczęsną siekierę. W manii – też ma inne rzeczy na głowie. Ale pani Kasia wie lepiej. Bo ktoś chory psychicznie przecież zawsze oznacza szaleńca, który nie ogarnia, co się wokół niego dzieje, ale zawsze ma pod ręką siekierę. Pani Kasia wie też lepiej, z jakimi intencjami ludzie przychodzą na jej spotkania autorskie. Kiedy żywo zainteresowana tematem dziewczyna chce podyskutować o powielaniu szkodliwych stereotypów, pani Kasia odbiera to jako personalny atak. A potem nie omieszka jej nazwać psychopatką i sugerować, że przez takie jak ona, boi się chodzić na spotkania autorskie. Polecam akapit pani Kasi o tym, jak to masowy hejt przyjmuje postać ataków fizycznych.

Swoboda, z jaką pisarka żongluje medycznymi terminami, jest dosyć zadziwiająca. Zwłaszcza, że rzadko kiedy udaje jej się trafić z diagnozą. Pomyślałby kto, że w przypadku powieści chociaż redaktor prowadzący będzie próbował jakoś interweniować… ale może Znak też niespecjalnie przejmuje się researchem i tym, jakie bzdury sygnuje swoim logo. Kto wie. Niby rozumiem, że na przetrwanie wydawnictwa jakoś trzeba zarobić… ale wyobrażam sobie też, że można to zrobić, karmiąc ludzi czymś jednak nieco mniej szkodliwym.

Marzy mi się świat, w którym obaj wielcy wydawcy pani Kasi, Znak i Literackie, odnoszą się jakoś do rzucanych przez nią słów o niebezpiecznych psychopatach. A jeszcze bardziej marzy mi się świat, w którym „bo tak uważam” nie jest jedynym źródłem wiedzy pisarzy – ludzi bądź co bądź wpływowych. A już najbardziej marzy mi się, by za pisanie o ludziach cierpiących na zaburzenia psychiczne brały się wyłącznie osoby kompetentne. Bzdur, uproszczeń i stereotypów mamy już w publicznej dyskusji wystarczająco dużo. Zamiast je powielać i pogłębiać stygmatyzację, należałoby raczej społeczeństwo edukować i oswajać. Może wtedy pani Kasia nie musiałaby się już bać Bogu ducha winnej dziewczyny z dwubiegunówką.

Ale póki co, pani Kasia dalej żyje w swoim świecie. Problem w tym, że jej wizję świata drukuje się w dużej liczbie egzemplarzy i rozpowszechnia wśród ludzi, którzy zazwyczaj bardzo mało mają lepszych okazji do zapoznania się z rzetelną wiedzą o zaburzeniach psychicznych i ludziach nimi dotkniętych. Razem z tą wizją rozpowszechniają się strach, nieufność i wytykanie palcami. A chyba nie o to chodzi. Chyba nie tędy droga.

Jeśli pani Kasia gotowa jest uznać powyższy tekst za brutalny przejaw hejtu… no cóż – będziemy kwita. Ja uznaję jej wypowiedzi za brutalny przejaw ignorancji.

Przeczytaj także: