…a może raczej: jak Mila odkryła serial o pionierskich badaniach nad seksualnością człowieka.
Nazwiska Masters i Johnson w podręcznikach psychologii przewijają się stosunkowo często – nie ma się zresztą co dziwić, bo to para badaczy, którzy jako pierwsi na szeroką skalę prowadzili laboratoryjne badania nad seksem. Jeszcze zanim hipisi zaczęli mówić o wolnej miłości i zmieniać oblicze amerykańskiego społeczeństwa, Bill Masters i Virginia Johnson zdążyli już podpiąć swoich badanych pod skomplikowaną aparaturę i zza lustra weneckiego obserwować mniej lub bardziej subtelne zmiany, jakie zachodzą w męskich i kobiecych ciałach podczas jednego z najbardziej intymnych aktów ludzkiego życia.
Badania Mastersa i Johnson wzbudzały w swoim czasie niemałe kontrowersje, a i dziś są całkiem nośnym tematem – do tego stopnia, że stały się podstawą serialu o bardzo sprytnie skonstruowanym tytule Masters of Sex z Michaelem Sheenem i Lizzy Caplan w rolach głównych.
Początek tych pionierskich badań przypada na lata pięćdziesiąte – ale kiedy czyta się o tym w suchych podręcznikach, trudno sobie wyobrazić niezliczone trudności i komplikacje, jakie może nieść ze sobą uparte poruszanie tematu, o którym wszyscy wokół wolą milczeć. Nieobyczajność i szkodliwość społeczna to w końcu tylko najlżejsze zarzuty kierowane pod adresem nie tylko badań nad seksem, ale i samych badaczy. Dopiero, kiedy spojrzeć na to od środka, oczami krytykowanych i odsyłanych z kwitkiem naukowców, w pełni dociera do widza ogrom ograniczeń i uprzedzeń, jakie przez lata trzeba było przełamywać, żeby dziś czytanie o seksie w kolorowych pisemkach wydawało nam się nie tylko zupełnie naturalne, ale wręcz niekiedy tak powszednie, że aż nudne.
Masters of Sex okazuje się być zaskakująco dobrym serialem o zaskakująco beznadziejnej czołówce – szczerze przyznaję, że jeszcze nigdy nie udało mi się wytrzymać w całości kalejdoskopu przedmiotów o fallicznych kształtach i bardzo sugestywnych obrazów zmieniających się w rytm irytującej muzyki. Choć może gwoli sprawiedliwości powinnam powiedzieć, że to czołówka, którą można tylko kochać albo nienawidzić, nie da się wobec niej pozostać obojętnym. Sam serial jednak jest naprawdę świetny i nie tylko odsłania tajniki badań, które w swoim czasie zmieniły oblicze świata (jest w tym sformułowaniu jedynie szczypta przesady!), ale i kreśli bardzo wyraziste postaci bohaterów, wobec których trudno jest pozostać obojętnym.
Doktora Billa Mastersa, szanowanego ginekologa i specjalistę od leczenia niepłodności poznajemy, kiedy w okolicznym domu rozpusty przez szparę w ścianie podgląda prostytutki i ich klientów. Sztywny, nieco aspołeczny nawet lekarz, który od dawna już chyba nie dotknął własnej żony, z każdym odcinkiem coraz wyraźniej udowadnia, że jedną z bardzo niewielu namiętności jego życia jest podglądanie obcych ludzi uprawiających seks… a i to w celach wyłącznie czysto naukowych.
Virginia Johnson z kolei jest kobietą jak na tamte czasy wyzwoloną. Nie waha się przed mężczyzną klęknąć, ale bynajmniej nie potrzebuje faceta, żeby całkiem nieźle sobie w życiu poradzić. Rozwódka i samotna matka dwójki dzieci – zamiast myśleć o tym, jak dobrze i wygodnie wyjść drugi raz za mąż, woli wziąć sprawy w swoje ręce, znaleźć pracę i myśleć o zdobyciu tytułu naukowego.
Ale kiedy piękna rozwódka zaczyna pracować dla nieźle ustawionego lekarza, plotki zaczynają huczeć, jeszcze zanim w ogóle wyjdzie na jaw, jakim bezbożnym i demoralizującym praktykom ta niecodzienna para oddaje się w swoim laboratorium. Jaka jest prawda, wiedzą tylko oni – i widz, który z rosnącą fascynacją podgląda nie tylko kolejnych badanych w laboratorium, ale i dynamikę osobliwej relacji, jaka łączy doktora Mastersa z panią Johnson.
Ale para naukowców to tylko niewielka część imponującej plejady całkiem barwnych bohaterów serialu. Znajdziemy tutaj prostytutkę, która po pracy wraca do swojej dziewczyny, niereformowalnie niewiernego przystojniaka, który nie przepuści nawet własnej szwagierce, szanowanego ojca rodziny, który nocami wymyka się na spotkania z młodymi mężczyznami, znudzone życiem żony, które dopiero koło pięćdziesiątki odkrywają, co to przyjemność… W poszukiwaniu uniwersalnych wzorców rządzących seksem Masters i Johnson prowadzą nas przez świat wyrazistych indywidualności, z których każda ma swoje własne małe szaleństwa i dotkliwe problemy. Zupełnie jakby twórcy serialu chcieli powiedzieć, że to jak najbardziej w porządku być jednocześnie niepowtarzalną indywidualnością i egzemplarzem człowieka takim samym jak wszyscy.
Masters of Sex zaczyna się z przytupem – a pierwszy sezon wciąga, intryguje, chwilami nawet oburza… i jest tak świetny, że bardzo trudno mu potem dorównać. W drugim zamiast naukowych, na pierwszy plan wybijają się wątki obyczajowe – ale choć zmienia to nieco akcenty, niczego serialowi nie ujmuje… żeby nie powiedzieć wręcz, że nadaje mu nowy wymiar. Bo im bardziej przyglądamy się przemianom kolejnych pierwszo- i drugoplanowych postaci, tym bardziej cały obrazek nabiera kolorów i głębi. Sezon trzeci, który w tej chwili powoli dobiega końca, robi się już nieco chaotyczny, a poszczególne wątki nie do końca i nie zawsze sensownie się ze sobą przeplatają… Ostatnie odcinki świetnie jednak oddają ciężką i duszną atmosferę skomplikowanej miłosnej kombinacji, którą trudno byłoby opisać nazwą jakiegokolwiek wielokąta. Im większy rozgłos i uznanie zdobywają kolejne odkrycia Mastersa i Johnson, tym bardziej prywatne życie bohaterów gmatwa się i komplikuje.
Jak na serial o takiej tematyce, Masters of Sex jest jest produkcją zadziwiająco stonowaną i… przyzwoitą. Nie można się tu raczej spodziewać pornografii albo niepotrzebnego szokowania obrazem. Można by się wprawdzie w związku z tym zastanawiać, na ile zostało zrealizowane marzenie Mastersa, by o sprawach seksu można było wszędzie mówić zupełnie otwarcie… Ale samemu serialowi takie postawienie sprawy zdaje się służyć, oddala niebezpieczeństwo przesytu i przytłaczania ekshibicjonizmem na zbyt wielu poziomach.
Trzeci sezon serialu powoli dobiega końca, o ile mi wiadomo, zamówienie na kolejny zostało już złożone… a jeśli wziąć pod uwagę, że Masters i Johnson prowadzili swoje badania przez jakieś (lekko licząc) trzydzieści lat, przed nami jeszcze całkiem sporo niezłej rozrywki.