Jeśli czytacie magazyn „Książki” – a ja lubię czytać go w podróży, bo jest lżejszy niż przeciętna powieść i wystarcza akurat na 7-8 godzin w pociągu IC Matejko – to wiecie, że jego redakcja przyznała niedawno tytuł Książki Roku 2016 powieści Elizabeth Strout Mam na imię Lucy. Po części zgadzam się z tym werdyktem… Jest to książka na tyle ładnie wydana, że już za samą okładkę mogłaby zgarnąć wszystkie tego typu nagrody.
Ale jeśli brać pod uwagę coś więcej niż okładkę, to nie byłabym wcale taka wyrywna z rozdawaniem trofeów i tytułów… Już w samym rankingu najlepszych książek według „Książek” znalazło się kilka ciekawszych pozycji. Choćby Anthony Doerr i jego Światło między oceanami. Na dodatek z równie ładną, jeśli nie ładniejszą okładką.
Mam na imię Lucy to trochę taka książka o wszystkim i o niczym. Bo jest w niej wszystko: nowojorski szpital i zapadła dziura gdzieś w Stanach, pisarze, malarze, niewierni małżonkowie, niezbyt troskliwi rodzice, zaszczute dzieci, przemoc i nadużycia, weterani wojenni, ludzie umierający na AIDS, węże, wreszcie i bieda, która już nawet nie piszczy, bo z głodu nie ma siły. A jednocześnie nie dzieje się w tej książce kompletnie nic. Kobieta spędza kilka tygodni w szpitalu, gdzie odwiedza ją dawno niewidziana matka. I przez pięć dni prowadzą rozmowy o niczym, zgodnie uciekając od większości wymienionych powyżej tematów i nienazwanej traumy z dzieciństwa.
Nie wszystkie książki są od tego, żeby coś się w nich działo. W niektórych chodzi o piękny język, w innych o mądre przesłanie. Według moich standardów idealna książka powinna mieć pięć rzeczy: piękny, albo przynajmniej stosowany świadomie i celnie język, ciekawą akcję, wyrazistych bohaterów, mądre przesłanie i informacje, które są dla mnie nowe. Takich książek jest stosunkowo mało, więc zazwyczaj zadowalam się jakąś kombinacją tych cech. Najlepiej uzupełnioną o ładną okładkę.
Jeśli książka nie odhacza ani jednego z tych pięciu punktów, zazwyczaj po prostu ją odkładam. Mam na imię Lucy nie zdążyłam odłożyć, bo była tak krótka, że do ostatniej strony wydawało mi się, że ma jeszcze czas, by się rozkręcić. Nie rozkręciła się. W żadnym z wymienionych obszarów.
Jestem cokolwiek zdumiona tym, jak bardzo mogą się różnić moje wrażenia z lektury od opinii ludzi bądź co bądź podzielających podobne wartości: lubiących książki, piszących dla lewackiej gazety i ujmujących się za ofiarami dyskryminacji. Tam, gdzie redakcja książek widzi jedną z najpiękniejszych bohaterek współczesnej literatury, ja widzę kogoś dosyć nijakiego. Tam, gdzie redakcja dopatruje się głosu w sprawach mniejszości seksualnych, kobiet czy chorych na AIDS, ja nijak nie czuję się zainspirowana do społecznego zaangażowania ani nawet współczucia. Dziwne. Może podczas lektury moja empatia była na urlopie.
Niespecjalnie lubię, kiedy wychwalane powieści budzą we mnie reakcję, którą da się opisać pewnym z angielskiego onomatopeicznym słowem: meh. Nie jestem wtedy pewna, czy wyhodowałam już sobie literackie standardy, do których prawie nic nie dorasta, czy wręcz przeciwnie, cały czas błąkam się w czytelniczej piaskownicy. O gustach niby się nie dyskutuje… ale są i takie dzieła, w przypadku których nie ma mowy o żadnych gustach, a co najwyżej o nieprzygotowanym odbiorcy.
Dobrze, że Mam na imię Lucy jeszcze do takiego poziomu daleko.