Kiedyś miałam ambitny plan obejrzenia po kolei wszystkich Bondów i ułożenia rankingu najlepszych filmów i najlepszych odtwórców roli agenta 007… Ale pomysł szybko zderzył się ze ścianą (w sumie to ze ścianą stodoły), kiedy w Goldfingerze Bond-Connery na sianie gwałci (bo inaczej się tego nie da nazwać) wyrywającą się Pussy Galore (która w dodatku chyba woli kobiety), a potem twórcy wmawiają nam, że może z tego wyjść wielka miłość. Tak że tak… Bond wyleczył Galore nie tylko z oporów, ale i z pociągu do kobiet. No brawo. Trochę mi się wtedy odechciało rankingów… no chyba, że kiedyś porwę się na ranking Bondów najbardziej szkodliwych. Albo analizę tego, czy w tej postaci w ogóle zmienia się cokolwiek poza twarzami kolejnych aktorów.
Na pierwszy rzut oka oczywiście, że się zmienia – odtwórcy Bonda byli już bardzo różni, wysocy i niscy, blondyni i bruneci, szczupli i muskularni, wygadani i milczący… Zmienia się jego wygląd, charakter, akcent, w pewnym sensie nawet pochodzenie – Bonda grali już m.in. Walijczyk, Londyńczyk, Irlandczyk i Szkot. Ale czy sama postać na przestrzeni lat choć trochę się zmieniła? Czy agent 007 zawsze jest takim dupkiem i seksistą, jakim był Bond-Connery? A może z czasem jest lepiej/gorzej? Czy to, co daje nam Bond-Craig, to już szczyt możliwości? I czy Bonda dałoby się naprostować tak, by odnalazł się w społeczeństwie, które zaczyna rozumieć, że nie należy stawiać na piedestale przestępców seksualnych, mizoginów i rasistów?
Nie powiem, marzy mi się nowy, odświeżony Bond, który zacznie ludziom udowadniać, że rozrywkowa część filmów o 007 ani charyzma bohatera nie ucierpią, jeśli wyciąć z nich wszystkie paskudztwa, a może nawet otworzyć Bonda na nowe tematy i środowiska, zredefiniować to, kto „może” być Bondem. Wiecie, Bond zadebiutował na kartach książek w 1953 roku. 65 lat, 26 filmów i 12 aktorów później trudno jest utrzymywać, że cały czas opowiadamy o tej samej osobie… Gdyby tak było, Bond ratowałby dziś z opresji co najwyżej współpensjonariuszki domu spokojnej starości (totalnie obejrzałabym ten film!).
Nie mam więc problemu z przyjęciem wersji, że James Bond, tak samo jak 007, to tylko kod przypisywany kolejnym agentom w służbie Jej Królewskiej Mości. A jeśli iść za tą interpretacją, nic nie stoi na przeszkodzie, by kolejnego Bonda zagrał Idris Elba. Albo by kolejny Bond miał na imię Jane (tak bardzo jestem #teamOliviaColmanNaBonda!). Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie mi próbował wmówić, że w MI6 w dzisiejszych czasach pracują wyłącznie sami biali mężczyźni… Prawdziwe MI6 zresztą samo temu przeczy – chce zatrudniać więcej kobiet i przedstawicieli mniejszości etnicznych i w przestrzeni publicznej otwarcie zachęca ich do wstępowania w szeregi służb specjalnych.
Czy jednak kiedykolwiek naprawdę doczekamy się Bonda o innym kolorze skóry? Albo Bonda kobiety? Choć chciałabym to zobaczyć, nie jestem zbytnią optymistką… Producenci mimo wszystko muszą się liczyć z opinią widzów, jeśli cokolwiek chcą na filmie zarobić… A szeroka publiczność nie wydaje się gotowa na takie „radykalne” zmiany. Wystarczy tylko spojrzeć na fale rasizmu, seksizmu i syfu, jakie wylewają się pod każdym niemal „przewrotowym” artykułem, który w tytule łączy Bonda i Elbę albo Bonda i słowo kobieta.
Chociaż może to producenci powinni być mądrzejsi od widza. Niezależnie od syfu i oburzenia w internecie, świat się nie zawalił, kiedy Wonder Woman dostała swój własny film – i studio wcale nie zbankrutowało. Nie zawalił się też po Ocean’s 8 ani remake’u Ghostbusters. Ani po wersji Romea i Julii rozgrywającej się w Harlemie. Po Bondzie-Elbie ani Bondzie-kobiecie też się nie zawali. A kto wie, może taki powiew świeżości bardzo się tej serii przydał.
Wbrew wszystkiemu i wszystkim czekam więc na Bonda-Elbę albo Bonda-Colman. Ale wiecie… ja lubię patrzeć, jak świat płonie.