Finałowy sezon House of Cards zdecydowanie jest inny, niż wszyscy się tego spodziewali. Owszem, sprawdza się spora część przewidywań: trochę brakuje w nim Franka, chwilami wyraźnie czuć, że scenariusz pisany był na szybko, i dla wielu pewnie będzie to sezon najsłabszy. Ale jednocześnie nawet jeśli spodziewaliśmy się takich właśnie cech, to, jak one wybrzmiewają, jest sporym zaskoczeniem. Szósty sezon odstaje od reszty – przede wszystkim dlatego, że jest zupełnie inny i inaczej rozkłada akcenty. Nie jestem zdziwiona głosami rozczarowanych… ale jeśli odłożyć na bok te wady, których i tak się spodziewaliśmy, zostaje nam coś, co mnie i sporą część widzów fascynuje, i co wygrane jest naprawdę dobrze – wątek Claire i tego, jak ona radzi sobie z prezydenturą. Jeśli ciekawi was porównanie stylów Franka i Claire – być może warto dać temu sezonowi szansę.
Duchy Franka… i Kevina
Jeśli wydawało wam się, że dostaniemy od twórców informację: Frank Underwood nie żyje, pogódźcie się z tym, koniec tematu – to jesteście w błędzie. Duch Franka wyraźnie unosi się nad tym sezonem – chwilami wydawałoby się, że wręcz dosłownie, gdy coś postukuje w jego dawnej sypialni, ale też przede wszystkim dlatego, że jego wygodna dla Claire śmierć wcale nie uwolniła jej od problemów. Zbrodnie Franka ciągną się za nią, a jego podejrzane układy z równie podejrzanymi ludźmi na każdym kroku komplikują jej plany. Tak naprawdę główną osią tego sezonu jest wyrywanie się spod wpływu Franka (zresztą nie tylko przez Claire, Doug Stamper też ma tu swoją drogę do przejścia, a i poboczne postaci nie do końca mogą uwierzyć w to, że Frank już im osobiście nie zagraża). Nieco przypomina to ucieczkę z toksycznego, przemocowego związku – możesz z niego wyjść, ale często minie jeszcze sporo czasu, zanim ten związek wyjdzie z ciebie…
Ale nie tylko upiór Franka Underwooda unosi się nad szóstą serią House of Cards. Kevin Spacey też jest tu w pewien pokrętny sposób obecny – w tym, jak niemal wszyscy na ekranie wyrażają się na temat granej przez niego postaci. Twórcom nie do końca chyba wystarczyło to, by uciąć wątek postaci granej przez Spaceya. Wręcz przeciwnie, sprawiają trochę wrażenie, jakby uszczypliwymi komentarzami chcieli mu jeszcze na odchodne dowalić. Nie tylko odciąć się od niego, ale go pognębić i ustawić się do niego w totalnej kontrze. Na szczęście sam Frank Underwood ma za uszami tyle, że te ataki nie brzmią sztucznie czy wymuszenie – ale chwilami nie można się oprzeć wrażeniu, że te aluzje wymierzone są nie tylko w serialową postać.
Radykalna zmiana perspektywy
Finałowy sezon zdecydowanie tworzy inną atmosferę niż poprzednie – i być może to będzie dla wielu widzów jego wadą. Polityka schodzi tu trochę na drugi plan, w pewnym sensie staje się tłem dla walki o przetrwanie. W przeciwieństwie do Franka, który właściwie cały czas parł do przodu i realizował swoje ambicje, a kłody rzucane mu pod nogi były co najwyżej przeszkodami do pokonania, Claire nie ma tego komfortu, by realizować jakiekolwiek dalekosiężne plany. Jej planem jest przetrwać i wyeliminować zagrożenie, które od pierwszego odcinka atakuje ją praktycznie z każdej strony. Serial zresztą wcale tego nie ukrywa – w jednym z pierwszych odcinków wyraźnie pada pytanie: jaki ty właściwie masz plan na swoją prezydenturę. I Claire Hale Underwood nie ma na to dobrej odpowiedzi.
Bardzo szybko okazuje się, że pani prezydent nie ma wokół siebie nikogo, komu może ufać i kto by ją wspierał – nie tylko w życiu, ale i w politycznych działaniach. A wsparcie bardzo by jej się przydało, bo jest pod ostrzałem praktycznie z każdej strony. Napastliwe media na tropie zbrodni Franka, stawiające niewygodne pytania o to, ile Claire na ten temat wiedziała. Konflikty z ewidentnie niemal wszechmocnymi oligarchami – dawno nie było w tym serialu tak przerysowanych czarnych charakterów, złych „bo tak”, knujących spiski jeszcze mniej dyskretnie niż prezydent Petrov. Nieprzychylny układ sił w Kongresie, współpracownicy grający na dwa fronty, ludzie, którzy na każdym kroku kwestionują jej pozycję. Wreszcie hejt, pogróżki i próby zamachu… Claire, choć w poprzednich sezonach wydawała się mieć ambicje, tutaj głównie walczy o przetrwanie i samodzielność… albo chociaż jej namiastkę. Każdy chce nią sterować, każdy chce coś na niej wymusić, większość ludzi odzywa się do niej – do prezydent Stanów Zjednoczonych! – jak do małej, niekompetentnej, kapryśnej dziewczynki. Wszyscy wiedzą, co będzie dla niej najlepsze. Wszyscy wiedzą lepiej, co powinna zrobić. Wszyscy czegoś od niej chcą, wymagają, próbują wymusić posłuszeństwo. Nikt jej nie szanuje – jak sama w pewnym momencie mówi, w ciągu pierwszych 100 dni prezydentury dopiero próba zamachu na jej życie jest pierwszą oznaką tego, że ktoś jednak bierze ją poważnie.
To nie są rzeczy, z którymi musiał się mierzyć Frank Underwood… On zawsze był po tej drugiej stronie, on rozdawał karty, wymuszał szacunek i wszystko, czego tylko zapragnął – także na swojej żonie. Objęcie najwyższego stanowiska w wolnym świecie tak naprawdę niewiele zmieniło w życiu Claire – wciąż jest niedoceniana, traktowana z góry, postrzegana przez pryzmat kobiecości, krępowana wewnątrz tego, jak inni chcą ją widzieć, tak samo mężczyźni, jak i kobiety. Wyraźnie podkreślają to retrospekcje z dzieciństwa i młodości Claire, gdzie na równi matka, koledzy z dzieciństwa czy pierwszy chłopak mają własną wizję tego, kim Claire powinna być, jakie są jej ambicje i co im się od niej należy. W pewnym sensie ten sezon jest jedną wielką metaforą tego, jak wygląda miejsce kobiety w męskim świecie – i jak bardzo wciąż potrzebujemy feminizmu. Reklamy sezonu odwołujące się do hasła „miejsce kobiety jest w domu” są tu prawdziwym mistrzostwem – nie tylko prowokują, zostawiają niedopowiedziane „w Białym Domu”, ale też wyraźnie sugerują, jaki będzie klimat finału House of Cards.
Pozorowana słabość
Przez sporą część sezonu może się wydawać, że sama Claire też się zmieniła. W poprzednich seriach widzieliśmy, że jest silna, coraz silniejsza. Że nawet jeśli poddaje się woli Franka, to nie bez walki albo bez skalkulowania, czy w dłuższej perspektywie nie wyjdzie jej to na dobre. Tutaj Claire podwójnie stwarza pozory – z jednej strony gra silną i samodzielną, podkreślając gotowość do walki nawet doborem sukienek i kostiumów, które nawiązują stylem do mundurów (te guziki, te paski – miód na moje serce!). Ale z drugiej przez dobrych kilka odcinków zdaje się poddawać tym wszystkim manipulacjom. Nawet jej najwięksi wielbiciele (czytaj: ja) w pewnym momencie zaczynają wątpić i zastanawiać się, co jest grane, czy ona naprawdę jest słaba, czy rzeczywiście można nią sterować, jak to się dzieje, że wszyscy wokół zdają się być o trzy kroki przed nią… czy może granie ofiary jest jej po prostu na rękę…
Claire wyczuwa te nasze wątpliwości i w pewnym momencie wprost zapewnia nas: nie martwcie się, mam plan! I rzeczywiście, wygląda na to, że jakiś plan ma… ale jest to plan wyłącznie pozbycia się wszystkich wrogów. W tym Claire jest równie dobra, jak jej zmarły mąż – nawet, jeśli robi to w innym stylu, wiemy już, że nie cofnie się przed niczym, by ratować własną skórę. Trochę szkoda, że serial kończy się w takim, a nie innym momencie – bo tak, jak ciekawe byłoby oglądanie nieubłaganego upadku żyjącego Franka Underwooda, tak i ciekawe byłoby oglądanie Claire, która ma wreszcie jakąś przestrzeń do działania. Ani jedno, ani drugie nie będzie nam niestety dane. Trzeba jednak przyznać, że to granie słabością Claire jest równocześnie cudownym zagraniem na nosie wszystkim tym, którzy wieszczyli śmierć serialu wyłącznie na podstawie tego, że główną postacią nagle stała się kobieta.
Pragmatyczny feminizm, cyniczna kobiecość
Słowo feminizm pada w tym sezonie może ze dwa razy, ale w domyśle jest odmieniane przez wszystkie przypadki. Nie jest to jednak feminizm oczywisty – bo tak twórcy serialu, jak i sama Claire, grają nim tak, jak jest im w danym momencie wygodnie. Cudowne jest to, że w pewnej scenie trzy piękne, silne i wpływowe kobiety po pięćdziesiątce spotykają się w Białym Domu i cytują Drugą płeć Simone de Beauvoir. Przechadzając się po zdobiącym Gabinet Owalny dywanie w cytaty ze znanych feministek – co też jest symboliczne, bo czy podłoga to dobre miejsce dla takich cytatów? Z jednej strony Claire na każdym kroku demonstruje swój feminizm – powołuje gabinet złożony z samych kobiet, deklaruje pracę na rzecz równouprawnienia, skrytykowana przez młodą żołnierkę wspaniałomyślnie oświadcza, że cieszy ją, że kobiety mogą głośno mówić, co uważają… Ale z drugiej strony zupełnie nie przeszkadza jej to w manipulowaniu, wykorzystywaniu i brutalnym uciszaniu kobiet w jej otoczeniu.
Nie przeszkadza jej również w cynicznym wykorzystywaniu swojej kobiecości – a Claire w tym sezonie robi ze swojej płci prawdziwy oręż. Po mistrzowsku gra swoją kobiecością i wykorzystuje prawie wszystkie „babskie” sztuczki, jakie kiedykolwiek wymyślono. Prawie, bo akurat nie pojawia się potrzeba uwodzenia nikogo – ale w ruch idzie cały szereg innych forteli. Kiedy jej to pasuje, udaje naiwną, słabą, potulną i podporządkowaną. Tu się rozpłacze, tu straci nad sobą panowanie, tu pozwoli się sobą zaopiekować, tam sama będzie matczyna i opiekuńcza. Wreszcie zupełnie pragmatycznie i w dość tajemniczych okolicznościach zachodzi w ciążę i nie waha się wykorzystywać swojego rosnącego brzuszka do manipulowania wszystkimi wokół. Samotna wdowa w ciąży w fotelu prezydenta Stanów Zjednoczonych – trudno sobie wyobrazić bardziej feministyczną ikonę… a jednocześnie cały czas gdzieś z tyłu głowy mamy świadomość, jak bardzo cynicznie cały ten feminizm i cała kobiecość Claire są tu wykorzystywane. Może to też jest jakiś pokręcony wyraz feminizmu – bo w cynizmie swoich działań Claire o całą klasę przerosła nawet swojego nieszczęsnego małżonka.
Dialog z publicznością
Przełamanie czwartej ściany to coś, co w House of Cards niesamowicie elektryzuje. A w szóstym sezonie jest tego również całkiem sporo. Claire mówi do nas często i dużo (i o dziwo, nie tylko ona to robi!). Pani prezydent już na początku prowokuje, wprost pytając, czy tęsknimy za Francisem. Obiecuje, że w przeciwieństwie do niego, ona powie nam prawdę. I trochę chyba tak jest, choć jest to przeważnie prawda o podejmowanych przez nią decyzjach – chwilami sprawiająca nawet wrażenie, że Claire być może tłumaczy się przed nami ze swoich poczynań. To też jest przecież typowo kobiece – tłumaczyć się z podjętych decyzji, usprawiedliwiać swoje ambicje. Frank się nie usprawiedliwiał. Robił, co chciał, co najwyżej objawiał nam przy tym swoje mądrości i kulisy amerykańskiej polityki. Claire traktuje nas inaczej – być może czuje jakąś potrzebę usprawiedliwiania tak siebie, jak i istnienia tego sezonu… a może po prostu zostaliśmy jej jedynym i ostatnim powiernikiem.
Frank nie chce umrzeć
House of cards odchodzi z hukiem – i to nie tylko dlatego, że końcówka finałowego odcinka jest czymś zaiste niepojętym i nawet przy ogromnej dawce dobrej woli nie umiem jej w pełni usprawiedliwić… Nie tylko dlatego, że niektóre wątki nie zostają domknięte, inne wołają o pomstę do nieba, a główni antagoniści lepiej wypadliby chyba w starej Dynastii… Ale przede wszystkim dlatego, że serial jakby nie mógł się zdecydować, czy chce pozwolić Frankowi/Kevinowi odejść. Niby go nie ma, a jednak cały czas jego toksyczna obecność jest wyczuwalna i unosi się nad szóstym sezonem jak ponura zjawa. Być może Franka nie dało się zabić po cichu i po prostu pójść dalej. Być może właśnie ta jego toksyczność wymagała aż 8 odcinków, podczas których będziemy z nim walczyć, spierać się z nim, próbować o nim zapomnieć – by na końcu razem z Claire raz na zawsze brutalnie zerwać ostatnie ogniwa łączące nas z przeszłością i Frankiem Underwoodem.
Dużo można mówić o jakości tego sezonu, ale dwie rzeczy udały się w nim bezsprzecznie: pokrętne igranie z feminizmem i ta mroczna metafora wyrywania się spod toksycznego wpływu Franka, który niby nie żyje, a i tak to do nas należy ostateczne zamordowanie pamięci o nim.