Bycie singielką ze szczątkowym życiem towarzyskim i pracą, która nie wymaga zbyt częstego wychodzenia z domu, miewa swoje całkiem poważne wady – ale ma też jedną wielką zaletę. Uwalnia cię od szeregu trosk, które w innych okolicznościach każdego dnia zaprzątałyby twoją głowę. Rankiem nie stoisz pół godziny przed szafą, zastanawiając się, co na siebie włożyć – bo nikogo nie obchodzi, czy pracujesz w piżamie, czy w starej koszulce z Kermitem Żabą. Nie spędzasz godziny na prostowaniu niesfornych włosów, nie doskonalisz się każdego ranka w sztuce tynkowania twarzy, nie jesteś zmuszona podejmować dramatycznych decyzji, co jest ci bardziej potrzebne do życia: idealnie gładkie łydki czy śniadanie i kawa.
Nie jest oczywiście tak, że nie umiesz wyglądać ładnie, że tego nie lubisz albo po całości bojkotujesz temat. Masz szafę pełną sukienek i butów na obcasie, wypchaną do granic możliwości kosmetyczkę i cały szereg rozmaitych ustrojstw do układania włosów. Kiedy trzeba, przywdziewasz barwy wojenne i możesz ruszać w świat – i wcale nie będziesz się jakoś specjalnie wyróżniać z tłumu ludzi, dla których dopieszczanie wizerunku jest chlebem powszednim. Po prostu na co dzień zajmują cię trochę inne rzeczy. I kiedy masz do wyboru zrobić makijaż przed wyjściem do warzywniaka albo w tym czasie obejrzeć odcinek ulubionego serialu – wybierasz serial, a w drodze do sklepu zwyczajnie liczysz na to, że dzieci sąsiadów nie zaczną płakać na twój widok.
A teraz wyobraź sobie, że miałabyś żyć w takim na przykład Hollywood – bo kto sobie tego choć raz nie wyobrażał? Tam nie ma czegoś takiego jak liczenie na to, że dzieci sąsiadów nie zaczną płakać. Z paparazzi na każdym kroku nie możesz sobie pozwolić na zaniedbanie – czytaj: na bycie taką sobą, jaka codziennie rano wstaje z łóżka. To znaczy – możesz, ale bardzo szybko się przekonasz, jakie to przyjemne widzieć zbliżenia na swoje podkrążone oczy w każdym brukowcu. Obracanie się w gronie ludzi, którzy uchodzą za najpiękniejszych na planecie, do czegoś zobowiązuje. I chociaż doskonale zdajesz sobie sprawę, że dla większości z nich bycie najpiękniejszym na planecie to nie jest stan naturalny, tylko godziny pracy sztabu stylistów, fryzjerów, kosmetyczek i trenerów personalnych – nie przestajesz się do nich porównywać. I szybko zaczynasz dostrzegać, ile pracy trzeba włożyć w to, żeby ciebie doprowadzić do „akceptowalnego” stanu.
Do tego zresztą wcale nie trzeba jechać do Hollywood. Wystarczy pracować w banku. W salonie operatora telefonii komórkowej. Czy gdziekolwiek indziej, gdzie twój wygląd jest wizytówką firmy. Albo – nie daj Thorze – znaleźć sobie chłopaka i musieć się przy nim rozbierać. Codziennie. Dramat!
W takich momentach nagle zaczynasz sobie zdawać sprawę, jak wiele rzeczy jest z tobą z definicji „nie tak”. Brwi nie chcą zrozumieć, że mają rosnąć w kształcie idealnego łuku. Twoje naturalne paznokcie nie wyglądają wystarczająco „naturalnie”. Twoja cera nie słyszała o czymś takim jak jednolity odcień. O zgrozo – pocisz się. Kto to w ogóle wymyślił, żeby się pocić? A co gorsza (panowie, nie czytajcie dalej, bo jeszcze gotowiście tu zemdleć) – twoje łydki, uda, pachy i w ogóle jakieś 80% powierzchni twojej skóry nie ogarnia, do czego jest przeznaczone. Bo przecież nie do tego, żeby cokolwiek tam rosło! Natura jakoś nie pomyślała o tym, żeby przystosować człowieka do bycia gwiazdą czerwonego dywanu. Zwłaszcza, kiedy ten człowiek jest kobietą.
Można się śmiać, że to przecież takie błahe problemy. Ale kobiety na całym świecie spędzają niezliczone godziny życia na walce z własnym ciałem. Wyrywamy, doklejamy, maskujemy, domalowujemy, odsysamy, wszczepiamy… A docelowy standard i tak dalej wymyka nam się z rąk, bo granica tego, jak można ujarzmić swoje ciało, cały czas zdaje się przesuwać. Dzisiaj już nie wystarczy wykąpać się i użyć antyperspirantu. Teraz w modzie są tabletki i blokowanie potu na całej powierzchni skóry. Najlepiej od razu na tydzień. Świetny pomysł. Tylko w czasie upałów zostanie nam chyba dyszeć jak pies. Tyle innych rzeczy można by zrobić w tym czasie poświęconym na walkę z własnym ciałem. Zapracować sobie na awans. Napisać bestsellerową powieść. Spędzić czas z rodziną. Wyspać się. Wynaleźć lekarstwo na raka.
Już słyszę, jak mówisz: ale ja lubię o siebie dbać. W porządku. Nie wątpię, że części kobiet zabawa kosmetykami po prostu sprawia przyjemność albo wręcz jest rodzajem sztuki. Na pewno zaś każda z nas lubi ładnie wyglądać, lubi się podobać czy to innym, czy zwyczajnie samej sobie. Ale pytanie, dlaczego często nawet samym sobie podobamy się tylko dopiero pod całym szeregiem warunków. Pod warunkiem, że się umaluję. Że wyprostuję włosy. Że założę tamten ciuch, który wyszczupla z kości na ości. Że wykarczuję każdy centymetr ciała poza głową. Że dokleję sobie rzęsy albo paznokcie. Że nie będę jeść przez dwa dni, bo wtedy tak szczupło i promiennie wyglądam. Niedopełnienie tych warunków ma jakiś podtekst poczucia winy. Jakbyśmy bez tego wszystkiego były mniej warte. Niegodne szacunku – zwłaszcza tego płynącego z wewnątrz nas samych.
Oczywiście, że można lubić o siebie dbać. Pod warunkiem, że to jest lubienie i przyjemność, a nie konieczność, bez której czujesz się jak zgniły ziemniak i wychodzisz z założenia, że nikt, łącznie z tobą samą, nie ma prawa cię takiej zaakceptować. Pod warunkiem, że nie dostajesz palpitacji serca na myśl o tym, że twój facet miałby cię zobaczyć bez makijażu. Albo że miałabyś się tak pokazać jakiemukolwiek innemu mieszkańcowi tej planety. Znam kobiety, które nawet po zmroku nie wyjdą bez makijażu wyprowadzić psa, bo przecież w tej ciemności ktoś to zauważy. Nie potępiam ich – sama taka byłam, dopóki lenistwo nie wzięło góry i nie kazało mi zadać sobie zasadniczego pytania: po co i dla kogo ja to właściwie robię? Czy uważam naturalną siebie za aż tak odrażającą, że altruistycznie próbuję chronić sąsiadów przed traumą? Czy jakaś część mnie uważa za prawdopodobne, że w drodze do sklepu po bułki gdzieś na polskiej prowincji spotkam Hiddlestona? Czy świat się zawali, jeśli przypadkowi przechodnie, których nigdy więcej już nie spotkam, zobaczą, że mam pryszcza na czole?
Żyjemy w kulturze tak gloryfikującej samoakceptację – ale zdajemy się nie dostrzegać, że ta samoakceptacja ma z góry nałożone sztywne granice. Masz prawo polubić nadmiarowe kilogramy – ale też nie za dużo, no bo bez przesady. Z twarzą bez makijażu jest nieco gorzej, ale jeszcze do zrobienia. Ale spróbuj otwarcie powiedzieć, że lubisz mieć niewydepilowane pachy. Zresztą, żadna kobieta przy „zdrowych zmysłach” nie ma ochoty tego powiedzieć, tak bardzo mamy ten standard wdrukowany we własne ja. Same uważamy to za odrażające. Prawdziwy test naszej wolności w ramach własnego ciała i wizerunku jest banalnie prosty i jednocześnie skrajnie trudny do przejścia – spróbuj sobie wyobrazić, że miałabyś wyjść z domu w krótkiej spódnicy i z nieogolonymi łydkami. Zastanów się, jakie to w tobie wywołuje emocje. Prawie nikt nie przechodzi tego testu. Ja go na pewno nie przechodzę. Ba, regularnie mam koszmary z taką właśnie sytuacją. Ale jednocześnie jestem prawie pewna, że gdybym miała spędzić resztę życia zupełnie sama na bezludnej wyspie, nawet przez myśl by mi nie przeszło, żeby zabierać ze sobą plastry do depilacji. To tyle, jeśli chodzi o robienie tego wszystkiego dla siebie samej.
Nikt mi nie wmówi, że to normalne, jak bardzo przeszkadza nam naturalny stan naszych ciał. I jak bardzo przeszkadza on światu. Kiedy niedawno szwedzka modelka pokazała na zdjęciu owłosioną łydkę, napisały o tym wszystkie portale i posypał się na nią hejt z groźbami śmierci i gwałtu na czele. Najwyraźniej nasze „dbanie o siebie” to już nie jest tylko kwestia estetyki i szans na społeczny sukces… może to już jest nasze być czy nie być. Gdyby to nie było przerażające, to byłoby nawet zabawne – jak skandalem miesiąca z miejsca staje się zwykłe przypomnienie światu o tym, że kobiece ciało nie jest z plastiku i mimo najsurowszych reżimów dalej uparcie próbuje realizować swoje biologiczne funkcje.
Wszystkie jesteśmy wytworem okładkowego reżimu. Czasem nawet to lubimy. Część z nas pewnie nawet dobrowolnie wybrałaby ten reżim… i nie ma w tym nic złego, bo moje ciało to moja sprawa, moja sprawa jakim poddam je torturom w imię jakich efektów – pod warunkiem, że to mój wybór, a nie zewnętrzna presja. Problem polega na tym, że w wielu kwestiach nie bardzo mamy wybór. Bo tam, gdzie alternatywą jest odrzucenie, pogarda i groźby karalne, wybór jest trochę jakby iluzją.
Czy to jest rewolucyjny apel o to, żebyśmy teraz wszystkie przestały się malować, odchudzać i depilować? Albo może – uprzedzając komentarze – żebyśmy przestały się kąpać i wszędzie chodziły tłuste, brudne, śmierdzące i zarośnięte? Nie. Bo to byłoby zwyczajnie głupie. A odchylanie nieszczęsnych „standardów” na siłę w drugą stronę też nie ma sensu. Zresztą, wiele z nas nie jest emocjonalnie gotowych nawet na małe ustępstwa, a co dopiero mówić o rewolucji. Ale może warto się po prostu po ludzku zastanowić nad tymi niezliczonymi czynnościami, które większość z nas wykonuje każdego dnia – po co to robimy, dlaczego, dla kogo i jakie towarzyszą temu wszystkiemu emocje. Może warto powalczyć chociaż z jednym: z absurdalnym poczuciem winy za to, czym stworzyła nas natura.
PS Jeśli chcecie się pośmiać (chociaż trochę przez łzy) z absurdów świata, w jakim przyszło nam żyć, Netflix i Mila polecają francuski film Nie jestem łatwy. To takie ładne lustro, które obraca sytuację o 180 stopni i pokazuje świat, w którym to mężczyzna zakłada szpilki i staje się mięsem, a kobiecie po prostu wszystko wolno i wolno wszystkiego wymagać. Nie ma tu wyolbrzymiania, nie ma tu wymyślania, ot, prosta zamiana ról, a tak brutalnie obnaża i reżim urodowy, i seksizm, i ukryty w najdrobniejszych i pozornie niewinnych szczegółach patriarchat. Nie nazwę tego filmu komedią – z kobiecego puntu widzenia jest tak prawdziwy, że nie ma się z czego śmiać (ja się z bezsilności po prostu na końcu poryczałam). Tak że tego. Oglądajcie.