Dumbo. Król Lew. Mała syrenka. Alladyn. Mulan. Pinokio. To nie są moje trofea z dzieciństwa zapisane na VHS-ach (tych akurat nie mam żadnych) – to tylko lista nadchodzących w najbliższych latach premier Disneya. Ghostbusters, Faceci w czerni, Tomb Raider, Scarface, Charlie i fabryka czekolady, Rodzina Adamsów, Księga dżungli… to nie hity lat minionych, tylko (bardzo wybiórcza i niepełna) lista remake’ów i rebootów, które próbuje nam w ostatnich (i nadchodzących) latach po raz kolejny zaserwować Hollywood.
Hollywoodzcy producenci muszą być fanami kotletów. Zwłaszcza tych odgrzewanych… I to czasami po raz trzeci czy czwarty. Jeśli spojrzeć na kilka ostatnich lat i szeroko zakrojone plany odświeżania hitów sprzed kilku dekad, można by odnieść wrażenie, że wkroczyliśmy w erę masowych powtórek z rozrywki. Wszystkie po kolei baśnie Disneya dostają swoją wersję aktorską. No chyba, że są w nich gadające zwierzęta – wtedy dostają bardzo niepokojącą i creepy wersję wygenerowaną komputerowo. Disneyowi po piętach depczą wszystkie inne wytwórnie, wyciągając z szafy stare hity i kręcąc ich prequele, sequele, wersje uwspółcześnione i/lub przepisane na kobiece bohaterki.
Można wręcz powiedzieć, że z każdym dniem i każdą informacją ten festiwal kotletów zaczyna się robić coraz bardziej kuriozalny. Częstotliwość odgrzewania takiego na przykład Charliego i fabryki czekolady radykalnie się zwiększa – między pierwszą a drugą ekranizacją książki minęły jakieś 34 lata, a teraz, ledwie lat 13 po wersji z Johnnym Deppem jako Wonką, już mówi się o kolejnych castingach na dziwnego pana w kapeluszu… Plotki łączą z tą rolą Donalda Glovera, Ezrę Millera i… nie daj Thorze, Ryana Goslinga. Jeszcze trochę i Wonka zostanie drugim Hamletem, każdy aktor prędzej czy później będzie go musiał zagrać.
Pytanie tylko, po co to wszystko. I dlaczego Fabryka Snów chce nas ostatnio karmić prawie wyłącznie odgrzewanymi kotletami. Czy ktoś (prawdopodobnie całkiem słusznie) zwietrzył zarobek w dorosłych już dzieciach lat 80. i 90., które chętnie (a przynajmniej z sentymentu) pójdą jeszcze raz zobaczyć swoje ukochane filmy i ukochanych bohaterów z młodości? A może w Hollywood po prostu skończyły się nowe pomysły? Może wiecznie głodujący ambitni scenarzyści do reszty pousychali gdzieś w swoich zatęchłych klitkach i w puli rzeczy do nakręcenia zostały już tylko same odtwórcze scenariusze starych wyg, którym się już niczego nie chce i które niczego już nie muszą? Może Fabryka Snów znów weszła w tę najbardziej fabryczną, taśmową fazę wypluwania z siebie setek takich samych filmów rocznie? Może po prostu żyjemy w tym pełnym zastoju etapie naturalnego cyklu funkcjonowania Hollywood, którego głównym zadaniem jest kompletne zmęczenie materiału i popchnięcie sfrustrowanych młodych filmowców do rozpętania kolejnej kinowej rewolucji?
Jeśli tak jest, to oby ten etap trwał jak najkrócej… bo ileż w kółko można oglądać te same filmy?
2 komentarze
Wydaje mi się, iż Hollywood boi się ryzyka. Wie, że odgrzewane kotlety się sprzedadzą, dlatego je robią.
Jak to po co? Ludzie najbardziej lubią to, co znają (macdonaldyzacja). Oprócz tego, wywoływanie nostalgii też przyciąga. A Hollywood chce pieniądze.
Komentarze zostały wyłączone.