Miałam nie pisać o tym filmie. Nieudolne próby walki z głupotą sprawiają zazwyczaj, że tracę wiarę w ludzkość. Miałam więc nie pisać o tym filmie… Ale potem zajrzałam w komentarze na Filmwebie (przeklęty nawyk!) i przypomniałam sobie dyskusje, które wrzały już na etapie powstawania obrazu…
Pomyślałam więc, że ktoś, kto zastanawia się, czy film Morettiego obejrzeć, chciałby usłyszeć CHOCIAŻ JEDEN GŁOS, który nie wrzeszczałby histerycznym piskiem, że Habemus Papam to straszna lewacka propaganda stworzona przez komunistów tylko po to, żeby zdyskredytować Kościół i ośmieszyć papiestwo, a każdy, kto maczał palce w powstawaniu tego dzieła szatana, powinien stanąć przed sądem za obrazę uczuć religijnych (nie przesadzam, to niemal cytat). Piszę więc.
Na wierze się nie znam, przyznaję. Prawdopodobnie jeszcze bardziej się na niej nie znam, niż na zaawansowanych tajemnicach fizyki i chemii. O tyle jednak, o ile znać się zaczynam na ludziach, nie wydaje mi się, żeby założenie sutanny w magiczny sposób mogło zamienić człowieka w nieomylnego cyborga. Może się mylę (wszak nie noszę sutanny!), może czegoś nie rozumiem. Tam jednak, gdzie wrzeszczący tłum widzi lewackie dzieło szatana ośmieszające Kościół, ja widzę film o człowieku, który nie potrafi się odnaleźć w nowej, przytłaczającej sytuacji. Ale może nazwanie papieża człowiekiem to jakaś niewyobrażalna obelga…
Idea filmu jest w zasadzie prosta – zupełnie niespodziewanie papieżem zostaje wybrany kardynał, dla którego decyzja konklawe nie jest ani radością, ani zaszczytem, ani nawet obowiązkiem, któremu byłby w stanie sprostać z pokorą. Na wybór kardynałów nowy papież reaguje przerażeniem, zagubieniem i niemocą – nie potrafi zdobyć się na to, by wyjść do wiernych, w końcu posuwa się nawet do ucieczki z Watykanu. Świat staje w obliczu niesłychanego skandalu, przedłużająca się informacyjna cisza i nieobecność głowy Kościoła prowokuje lawinę komentarzy na czele z tym najgłośniejszym: że przecież jego poprzednik wypełniał swoją posługę w każdych warunkach, niezależnie od tego, jak bardzo był chory i cierpiał. Zdecydowanie nie pomaga to nowemu papieżowi oswoić się ze stresującą sytuacją, poradzić sobie z przytłaczającym lękiem i wyobcowaniem, ani też dojrzeć do ważnej, wymagającej ogromnej odwagi decyzji.
Habemus Papam to jednocześnie śmiała i delikatna, inteligentna komedia, będąca równocześnie zapisem dramatu człowieka rzuconego na głęboką wodę, człowieka, który nie czuje się na siłach sprostać zadaniom i ogromnej odpowiedzialności, jakie spadły nagle na jego barki. Śmiejemy się w niej z sytuacji powstających na styku dwóch odmiennych środowisk, jakie starają się nowemu papieżowi pomóc – psychoterapeutów i księży, nie wyśmiewając nikogo (może poza terapeutami), ani nikogo nie dyskredytując. Dialog między urzędnikami kościelnymi a środowiskiem terapeutów jest zresztą dość ciekawym wątkiem filmu, abstrahując już nawet od tego, że ani duszpasterze nie bardzo potrafią pojąć, co dzieje się w sercu i umyśle zagubionego papieża, ani też rzekomo najlepsi terapeuci niezbyt przyczyniają się do poprawienia stanu świętego klienta.
Pod względem gry aktorskiej Habemus Papam prezentuje się świetnie – Michel Piccoli perfekcyjnie oddaje wszystkie targające papieżem emocje i wątpliwości, zwłaszcza scena liczenia głosów w Kaplicy Sykstyńskiej jest wprost fenomenalna jeśli chodzi o wyrażenie całej gamy uczuć przy pomocy jedynie mimiki. Nanni Moretti w roli psychoterapeuty swoją bufonadą sprawnie i skutecznie rozładowuje napięcie, zyskując sympatię widzów. Na uwagę zasługuje także ciekawa, bardzo dobra rola Jerzego Stuhra, który wciela się w postać sprytnego, choć odrobinę zbyt sztywno trzymającego się tradycyjnych protokołów rzecznika prasowego Watykanu.
Wbrew temu, co wykrzykują co łatwiej dający się wyprowadzić z równowagi osobnicy, Habemus Papam przez sam Kościół przyjęty został dość pozytywnie, nic zresztą dziwnego, wszak znacznie ociepla jego wizerunek jako organizacji, a poszczególnym hierarchom nadaje sympatyczne, poczciwe cechy, ukazując ich zwyczajne, ludzkie oblicze. Nijak takie przyjazne podkreślanie ludzkiej twarzy księży Kościołowi zaszkodzić chyba nie może, a jedynie pomóc, przybliżając go do wiernych.
I o co tyle krzyku?
2 komentarze
To, co kryje się pod całą tą satyrą Morettiego jest naprawdę wartościowe i ważne pokazywania na ekranie. Oto człowiek! Przede wszystkim człowiek, nie ważne czy dalej: papież, prezydent, czy przedszkolanka. Nie jest maszyną, ma swoje wady, słabości, upada, ale potrafi się też podnieść. I choć opowieść to miejscami gorzka, to przecież niesie ze sobą pozytywne zakończenie, więc kino to miało potencjał na wiele. Natomiast Moretti tworzy całość dość chaotyczną, miejscami zwyczajnie nie kupowałem tej historii. I nie zamierzam krytykować tego filmu, oskarżać go o jakieś antykościelną propagandę, bo jak wspomniałem wcześniej sam zamysł jest świetny. Ale już takie sceny jak biskupi grający w siatkówkę, nie są obrazoburcze, ale zwyczajnie bezsensowne w kontekście całości. Nie sądzę, żeby – gdyby miała miejsce – w tak dziwacznej i na swój sposób dość dramatycznej sytuacji dla kościoła, biskupi zajmowaliby się bukmaherką 🙂 Moretti troszkę na siłę chciał to wszystko uczynić mniej poważnym, niemal zdziecinniałym, dlatego miejscami patrzyłem na to wszystko z politowaniem. Natomiast sam główny wątek, sposób przedstawienia papieża i oczywiście rola Piccoliego – genialne.
Przyznam, że zupełnie nic o tym filmie nie słyszałam, ale po przeczytaniu tego posta całkiem mnie zaciekawił. Satyryczne podejście do tematu i komediowy ton zapowiada oryginalną produkcję.
Komentarze zostały wyłączone.