Ledwie 7 lat po makabrycznych wydarzeniach na norweskiej wyspie Utoya Erik Poppe nakręcił film o zamachu przeprowadzonym przez Andersa Breivika, który z zimną krwią zastrzelił tam 69 osób i ranił ponad 100 kolejnych. I to nie film dokumentalny czy próbujący zmierzyć się z przyczynami tej tragedii. Nic z tych rzeczy. Poppe proponuje nam brutalną rekonstrukcję wydarzeń, minuta po minucie widzianą oczami ofiar i opartą o opowieści osób, które przetrwały masakrę. I to rekonstrukcję nakręconą w taki sposób – na udawanym jednym ujęciu, z kamery, która porusza się tuż za bohaterką – jakby miał ją w rękach jeden z młodych ludzi, których terrorysta zaskoczył na letnim obozie.
Nie będę zaprzeczać – od strony technicznej i z punktu widzenia siły opowiadanej historii to jest film cholernie dobrze zrobiony. Widz zostaje wrzucony w sam środek wydarzeń, biega po lesie razem z przerażonymi nastolatkami, słyszy strzały padające gdzieś za kadrem i sam jest przerażony, fizycznie napięty. Gdyby facet obok mnie co chwilę nie kręcił się w panice i nie wybijał mnie z rytmu, przypominając, że jestem w kinie i że to „tylko” film, sama chyba wpadłabym w panikę. To jest jeden z tych filmów, na których ludzie mdleją, płaczą i wychodzą przed końcem. Utoya. 22 lipca jest okropnie stresującym doświadczeniem – jakby reżyser chciał, żebyśmy możliwie jak najbliżej doświadczyli tego strachu na własnej skórze.
Pytanie tylko, po co. I dlaczego w takiej formie, która poza odtwarzaniem horroru nie stara się jakoś specjalnie pobudzić do refleksji czy szukać przyczyn albo konsekwencji. Widz wchodzi do kina, doświadcza traumy na tyle blisko, na ile tylko kinematografia może mu pozwolić, i wychodzi pozostawiony samemu sobie. Nie tyle nawet nieukojony, bo nie o ukojenie tu chodzi, ale wręcz z kacem moralnym. Cały ten jego stres nigdzie nie jest przekierowany, nie wiadomo w zasadzie, do czego ma prowadzić – i człowiek czuje się trochę, jakby przyszedł sobie do kina, ot tak doświadczyć ataku terrorystycznego. A to już zakrawa na naprawdę makabryczną i wątpliwą etycznie formę rozrywki.
Utoya. 22 lipca nie jest pierwszym fabularyzowanym filmem, który tak brutalnie wrzuca nas w sam środek rzeczywistych historycznych wydarzeń. Bardzo podobne formalne zabiegi stosował choćby oscarowy Syn Szawła, wprowadzając widza do krematorium i „oprowadzając” go po Auschwitz-Birkenau. Tyle tylko, że ten węgierski obraz po pierwsze nie był robiony na świeżo, tylko z kilkudziesięcioletniego dystansu, a po drugie dawał nam coś więcej niż tylko skrajnie poruszającą namiastkę emocjonalnego doświadczenia obozu. Konfrontował nas z próbą zachowania resztek człowieczeństwa w piekle na ziemi. Stawiał pytania o naturę człowieka, prowokował do refleksji nad ludzkimi wyborami w skrajnie trudnych warunkach. Ale w filmie Erika Poppe ten aspekt jest dużo mniej widoczny i trochę trudno się oprzeć wrażeniu, że reżyser przeprowadza nas przez traumę dla samej traumy.
Czy poznajemy bliżej którąkolwiek z ofiar Breivika, nawet tych wymyślonych na potrzeby fabuły? Nie. To wyrwane z kontekstu nastolatki, z których wiele zostaje wprowadzonych jako niby istotni bohaterowie, a potem gdzieś gubi się w lesie i nigdy nie dowiadujemy się, co się z nimi stało. Czy film mówi nam coś o zamachowcu? Nie. W całym filmie widzimy Breivika może ze dwa razy, kiedy przemyka gdzieś między drzewami. Czy próbuje badać jego motywacje i ostrzegać przed konsekwencjami ideologicznego zaślepienia? Nie. Za całą motywacyjną podkładkę i coś w rodzaju usprawiedliwienia dla powstania filmu ma nam służyć plansza informująca, że terrorysta jest prawicowym ekstremistą i że prawicowy ekstremizm rośnie w siłę w całej Europie. Wiecie, jestem pierwsza do potępiania wszelkiej maści ekstremizmów. I pierwsza przyklasnę sztuce, która postanowi się z tym tematem zmierzyć i wnieść coś konstruktywnego do dyskusji. Problem w tym, że Utoya tego nie robi. Czy zmusiła mnie do jakiejś większej refleksji, pobudziła do działania, które próbowało ten ekstremizm zatrzymać? Nie. Jedyne, czego chciałam po wyjściu z kina, to zamknąć się w domu i schować przed okropnym światem.
Nie mogę powiedzieć, żebym oczekiwała od tego filmu jakiegoś moralizatorstwa, bo to też wcale nie byłoby lepsze. Zwłaszcza, że cień moralizatorstwa pojawia się tu w komentarzach samych ofiar, kiedy media jak te hieny pojawiają się na miejscu zdarzenia szybciej niż pomoc – ale zamiast wywołać refleksję nad mediami, aż wyrywa się z ust pytanie, czy Poppe sam nie zachowuje się teraz jak ta hiena, nie wiadomo w jakim (i czy w ogóle w jakimś) wyższym celu eksponując każdą łzę i każdy grymas swoich bohaterów… Bo do czego ma prowadzić samo tylko przeżywanie przez widza tego strachu i napięcia? Czy brutalnie wierne portretowanie emocji młodych ludzi zamkniętych w śmiertelnej pułapce ma być dla kogokolwiek terapeutyczne? Dla tych, którzy przetrwali? Dla norweskiego społeczeństwa? Reżyser twierdzi, że Utoya: 22 lipca ma podtrzymywać pamięć o tym dramatycznym dniu – ale czy to jest właściwy sposób upamiętniania?
Tak naprawdę główna dyskusja, jaką ten film wywołuje, dotyczy tego, czy jest jeszcze na niego za wcześnie i czy aby na pewno ta forma jest dla niego najwłaściwsza. Nie da się zaprzeczyć, że formalnie to jest film z naprawdę wysokiej półki. Gdyby był fikcją, czymś na pograniczu horroru i thrillera, piałabym z zachwytu, bo technicznie jest to obraz niesamowity i z morderczą precyzją wykonuje zadanie powierzone mu przez reżysera – traumatyzuje widzów. Ale to nie jest fikcja. Nie jest to też dokument, który usprawiedliwiałby pozostawione bez komentarza bieganie za przerażonymi ludźmi i spijanie z ich twarzy każdej łzy i każdego grymasu. To jest napędzana wyobraźnią reżysera wiwisekcja na wciąż jeszcze żywych wspomnieniach i traumie.
Nic dziwnego, że Utoya: 22 lipca dzieli praktycznie wszystkich – tych, którzy przetrwali atak (jedna z osób nazwała to zamienianiem jej najgorszego koszmaru w masową rozrywkę), rodziny ofiar i widzów. Nie wiem, czy istnieje jakakolwiek dobra odpowiedź na pytania o sensowność tego filmu w tym czasie i w takiej formie. To już jest zakrawająca o filozofię dyskusja o granicach kina, o naturze i zadaniach sztuki, ale i o zwykłej ludzkiej przyzwoitości.
A brak odpowiedzi na te pytania jeszcze bardziej pogłębia dyskomfort związany z doświadczaniem tego filmu. Ale biorąc pod uwagę to, że chyba właśnie o dyskomfort odbiorcy chodziło reżyserowi najbardziej, to trzeba przyznać, że czymkolwiek to przedsięwzięcie by nie było, najwyraźniej odniosło sukces.